TAJLANDIA/Bangkok
Czołem,
Szlony reporter z Wietkongu donosi:
Bangkok zaliczony. Zajęło nam to JEDNA NOC i jeden dzień. Fantastyczne miasto. Pełne życia i atrakcji. Wizyta na Patpongu - seksualnego centrum świata - udana. Rozpracowalismy system i udało nam się rozkoszować (wizualnie) za przyzwoite pieniądze. Dzisiaj w ramach pokuty cały dzień zwiedzaliśmy świątynie. Zrobiłem 80 zdjęć.
Szlony reporter z Wietkongu donosi:
Bangkok zaliczony. Zajęło nam to JEDNA NOC i jeden dzień. Fantastyczne miasto. Pełne życia i atrakcji. Wizyta na Patpongu - seksualnego centrum świata - udana. Rozpracowalismy system i udało nam się rozkoszować (wizualnie) za przyzwoite pieniądze. Dzisiaj w ramach pokuty cały dzień zwiedzaliśmy świątynie. Zrobiłem 80 zdjęć.
Mimo braku metra Bangkok jest bardzo wygodny komunikacyjnie. Połączenie Express Boat po rzece Chao Phraya ze Sky Train powoduje, że do większości miejsc dostajemy się bez trudu. Najwięcej wrażen dostarcza jednak jazda tuk-tuk! Totalny odjazd!!! Są to motorki z kanapą dla dwóch osób z tyłu prowadzone przez szalenców, którzy nie dostali roboty jako kamikadze. Żadnych zasad, noga na pełnym gazie i naprawde trzeba się mocno trzymać, żeby nie wypaść na zakręcie. Polecam wszystkim. Spora dawka adrenaliny za jedyne 10 złotych.
Na zakończenie dnia byliśmy w china town, chyba największym na świecie. Zaliczyliśmy chinską restaurację i zjadłem chyba 5 kilogramów krewetek za drobne pieniądze. Podobno w Wietnamie bedą jeszcze tańsze. Wyżyje się na maksa - nie bedę mógł na nie patrzec po powrocie.
Piotrek cierpi z powodu temperatury. W dzień jest około 35 stopni co przy wysokiej wilgotności może dać w kość. Na marginesie to osoba Piotrka wzbudza wśród miejscowych spore poruszenie. Co druga osoba sprawdza jego biceps i pyta czy podnosi ciężary wprawiajac go w stan lekkiego zdenerwowania. Na wszelki wypadek mówię że jesteśmy z Rosji.
Zrobiliśmy parę zdjęć cyfrówką ale w tej kafejce nie możemy ich zrzucić na komputer. Sprobujemy w nastepnej co wzbogaci ten krótki reportaż.
Jutro o 15.00 mamy samolot do Kambodży do Siem Reap, czyli koniec wczasów, trzeba będzie walczyc o przetrwanie.
Kończę, gdyż łapiemy tuk-tuka i jedziemy do Hard Rock Cafe. Piotrek nie przepuści takiej okazji i kupi kolejną koszulkę do kolekcji.
Do nastepnego maila, nie wiem czy w Kambodży bedą e-bary ale w Wietnamie na pewno.
Pozdrawiamy,
Bartek i Piotrek
Kambodża
Hej,
Drugi dzień w Kambodży.
Przylecieliśmy wczoraj z Bangkoku ATRem. Trochę telepało ale udalo się. Po raz kolejny liczba startów zrównała się z liczbą lądowań.
Lotnisko w Siem Reap wielkości solidnej stodoły na lubelszczyźnie. Po wylądowaniu przespacerowaliśmy po płycie przez nikogo nie pilnowani do budynku w którym z kolei aż roiło się od policji.
Kambodża - kraj w którym 25 lat temu wymordowano 25% społeczeństwa. Część bezpośrednio, część do dzisiaj ginie na minach rozmieszczonych w całym kraju.
Ich efekty widać na ulicach. Bardzo dużo kalek bez nóg, rąk. Kraj zupełnie inny niż Tajlandia. Bardzo przypomina kolonialne kraje Afryki. Duża bieda kontrastuje z okazałymi rezydencjami kolonialistów. Jesteśmy w hotelu. Adres znalazłem w internecie. Sympatyczny budyneczek prowadzony przez Khmerska rodzinkę. Pokój z klimą. Bierzemy. Temperatura jeszcze większa niż w Bangkoku. Do późnych godzin nocnych nie spada poniżej 30 stopni. Po ścianach i suficie w recepcji chodzą całkiem pokaźnych rozmiarów jaszczurki. Nikt ich nie goni bo spełniają pożyteczną funkcję - zjadają komary, które roznoszą malarie. Na marginesie,zagrożenie malarią powoduje, że nie mogę się wyluzować. Cały czas nerwowo reaguję na każdy przelatujący owad. Ugryzł mnie jeden komar. Czekam na objawy. Jeśli to był "ten z malarią" wystąpią w ciągu 12 godzin. Łykamy doxycyklinę i smarujemy się repellentem z deetem, może się uda...
Idziemy do miasta. Spory smród. Zero oświetlenia na ulicach. Za naszymi plecami wypierdziela się z hukiem rowerzysta. Najechał na krawężnik. Normalka.
Pierwszy szok. Mimo biedy widocznej dookoła w mieście aż się roi od kafejek internetowych. W bogatym Bangkoku nie udało nam się znaleźć żadnej, która umożliwiałaby zrzucić zdjęcia z cyfrówki - tutaj w co drugiej jest to możliwe. Robimy to w obskurnym garażu na komputerze z bebechami na wierzchu - pełen folklor, ale liczy się efekt końcowy. Kambodża górą.
Jesteśmy głodni. Decydujemy, że idziemy do ulicznego baru, tam gdzie chodzą autochtony, żeby łyknąć lokalnego klimatu. Stoły kleją się od brudu, ale jesteśmy twardzi. Obok nas siedzą japończycy. Oni mogą a my nie? Jedzenie nie najgorsze, nie zastanawiamy się co jest w środku. Piwo lokalne Angkor shitowe. Cena za 2 obiady + piwo - 2$.
Idziemy spać. Następnego dnia(czyli dziś) zwiedzanie kompleksu świątyń Angkor Wat. Mamy kłopoty z zaśnięciem. Wstajemy o 7.00. O 8.00 przyjeżdża driver, który za 20$ cały dzień będzie nas woził po świątyniach.
Drugi dzień w Kambodży.
Przylecieliśmy wczoraj z Bangkoku ATRem. Trochę telepało ale udalo się. Po raz kolejny liczba startów zrównała się z liczbą lądowań.
Lotnisko w Siem Reap wielkości solidnej stodoły na lubelszczyźnie. Po wylądowaniu przespacerowaliśmy po płycie przez nikogo nie pilnowani do budynku w którym z kolei aż roiło się od policji.
Kambodża - kraj w którym 25 lat temu wymordowano 25% społeczeństwa. Część bezpośrednio, część do dzisiaj ginie na minach rozmieszczonych w całym kraju.
Ich efekty widać na ulicach. Bardzo dużo kalek bez nóg, rąk. Kraj zupełnie inny niż Tajlandia. Bardzo przypomina kolonialne kraje Afryki. Duża bieda kontrastuje z okazałymi rezydencjami kolonialistów. Jesteśmy w hotelu. Adres znalazłem w internecie. Sympatyczny budyneczek prowadzony przez Khmerska rodzinkę. Pokój z klimą. Bierzemy. Temperatura jeszcze większa niż w Bangkoku. Do późnych godzin nocnych nie spada poniżej 30 stopni. Po ścianach i suficie w recepcji chodzą całkiem pokaźnych rozmiarów jaszczurki. Nikt ich nie goni bo spełniają pożyteczną funkcję - zjadają komary, które roznoszą malarie. Na marginesie,zagrożenie malarią powoduje, że nie mogę się wyluzować. Cały czas nerwowo reaguję na każdy przelatujący owad. Ugryzł mnie jeden komar. Czekam na objawy. Jeśli to był "ten z malarią" wystąpią w ciągu 12 godzin. Łykamy doxycyklinę i smarujemy się repellentem z deetem, może się uda...
Idziemy do miasta. Spory smród. Zero oświetlenia na ulicach. Za naszymi plecami wypierdziela się z hukiem rowerzysta. Najechał na krawężnik. Normalka.
Pierwszy szok. Mimo biedy widocznej dookoła w mieście aż się roi od kafejek internetowych. W bogatym Bangkoku nie udało nam się znaleźć żadnej, która umożliwiałaby zrzucić zdjęcia z cyfrówki - tutaj w co drugiej jest to możliwe. Robimy to w obskurnym garażu na komputerze z bebechami na wierzchu - pełen folklor, ale liczy się efekt końcowy. Kambodża górą.
Jesteśmy głodni. Decydujemy, że idziemy do ulicznego baru, tam gdzie chodzą autochtony, żeby łyknąć lokalnego klimatu. Stoły kleją się od brudu, ale jesteśmy twardzi. Obok nas siedzą japończycy. Oni mogą a my nie? Jedzenie nie najgorsze, nie zastanawiamy się co jest w środku. Piwo lokalne Angkor shitowe. Cena za 2 obiady + piwo - 2$.
Idziemy spać. Następnego dnia(czyli dziś) zwiedzanie kompleksu świątyń Angkor Wat. Mamy kłopoty z zaśnięciem. Wstajemy o 7.00. O 8.00 przyjeżdża driver, który za 20$ cały dzień będzie nas woził po świątyniach.
Angkor Watt
Angkor Wat. Jeden z 7 cudów świata. Kompleks świątyń w środku dżungli. Powstały w latach 1000 - 1500. Startujemy.
Zajeżdżamy pod najsłynniejszą świątynię kompleksu o 8.30. Dookoła dżungla. Niesamowite. Nie wiedziałem, że może być tak gorąco. Leje się z nas równo. Pijemy butelkę wody za butelką. Każda za 1$- sukinsynstwo. Wykorzystywanie człowieka, który nie ma innego wyjścia.
Świątynia rozciągnięta na wielkiej powierzchni. Zajmuje nam 2h, żeby zejść całą. Po drodze spotykamy małpy skaczące z drzew. Kilka zdjęć i następna świątynia. Nie będę opisywał ich wszystkich, bo po pierwsze było ich chyba z 10 a po drugie nie da się tego opisać.
To jest niesamowite. Mogło to powstać tylko w społeczeństwie niewolniczym. W demokracji nikt by na to nie poszedł. Kilkaset hektarów świątyń, pałaców, basenów, wszystko wykute w kamieniu zdobionym szczegółowymi ornamentami i płaskorzeźbami. Zrobiliśmy 160 zdjęć analogowych i 40 cyfrowych - zobaczycie sami. Poświęciliśmy się maksymalnie. Nasze organizmy otarły się o granice wytrzymałości. 10h w ekstremalnym upale niezliczone kilometry marszu.
Na koniec wspięliśmy się na Sunset Mountain i obejrzeliśmy piękny zachód słońca nad dżunglą.
To tyle. Idziemy spać, bo jutro o 5.30 wypływamy łodzią do Phnom Pehn - stolicy Kambodży. Dalesze relacje w miarę dostepności kafejek i czasu.
Nie hie
BP
Zajeżdżamy pod najsłynniejszą świątynię kompleksu o 8.30. Dookoła dżungla. Niesamowite. Nie wiedziałem, że może być tak gorąco. Leje się z nas równo. Pijemy butelkę wody za butelką. Każda za 1$- sukinsynstwo. Wykorzystywanie człowieka, który nie ma innego wyjścia.
Świątynia rozciągnięta na wielkiej powierzchni. Zajmuje nam 2h, żeby zejść całą. Po drodze spotykamy małpy skaczące z drzew. Kilka zdjęć i następna świątynia. Nie będę opisywał ich wszystkich, bo po pierwsze było ich chyba z 10 a po drugie nie da się tego opisać.
To jest niesamowite. Mogło to powstać tylko w społeczeństwie niewolniczym. W demokracji nikt by na to nie poszedł. Kilkaset hektarów świątyń, pałaców, basenów, wszystko wykute w kamieniu zdobionym szczegółowymi ornamentami i płaskorzeźbami. Zrobiliśmy 160 zdjęć analogowych i 40 cyfrowych - zobaczycie sami. Poświęciliśmy się maksymalnie. Nasze organizmy otarły się o granice wytrzymałości. 10h w ekstremalnym upale niezliczone kilometry marszu.
Na koniec wspięliśmy się na Sunset Mountain i obejrzeliśmy piękny zachód słońca nad dżunglą.
To tyle. Idziemy spać, bo jutro o 5.30 wypływamy łodzią do Phnom Pehn - stolicy Kambodży. Dalesze relacje w miarę dostepności kafejek i czasu.
Nie hie
BP
Phnom Pehn
Subject: Kambodża/Phnom Pehn
Hello again,
Cofnijmy się dzień wcześniej.
Jest wtorek 5.00 rano, Sieam Reap/Kambodża. Dzwoni alarm nastawiony w komórze, za chwilę zegarek. Za oknami ciemno, słychać odgłos cykad z dżungli. Wstajemy bez oporów, aczkolwiek ospale. Przed nami podróż express boatem do Phnom Pehn. O 5.30 przyjeżdża po nas truck i wiezie do wioski oddalonej 13km od miasta.
Wychodzimy z pokoju. Nieprawdopodobne! Upał jak w dzień. Gorącę powietrze wdziera się w nasze nozdrza.
20 minut po czasie i oto truck z paką i dwiema ławami po bokach na których siedzą jacyś angole podjeżdża pod naszą kwaterę. Jestem zawiedziony. Moje oczekiwania po obejrzeniu kilku filmów z dzikich krajów wskazywały, że truck będzie załadowany ludźmi do granic możliwości i jazda nim dostarczy gwałtownego przypływu adrenaliny. Nic to - może w Wietnamie. Ładujemy się na ławę z plecakami i jazda. Po 5 minutach zatrzymujemy się przed jakimś hotelem. Po co...? Tak jest!!! - dosiadają się kolejni turyści. Jest szansa, że zostanę usatysfakcjonowany. Jeszcze kilka hoteli po drodze i na trucku wielkości Toyota Hilux siedzi 20 osób z ogromnymi plecakami i podąża wesoło po drodze, która nie powstydziłaby się odcinka specjalnego rajdu Paryż-Dakkar albo Camel Trophy na Borneo.
Hello again,
Cofnijmy się dzień wcześniej.
Jest wtorek 5.00 rano, Sieam Reap/Kambodża. Dzwoni alarm nastawiony w komórze, za chwilę zegarek. Za oknami ciemno, słychać odgłos cykad z dżungli. Wstajemy bez oporów, aczkolwiek ospale. Przed nami podróż express boatem do Phnom Pehn. O 5.30 przyjeżdża po nas truck i wiezie do wioski oddalonej 13km od miasta.
Wychodzimy z pokoju. Nieprawdopodobne! Upał jak w dzień. Gorącę powietrze wdziera się w nasze nozdrza.
20 minut po czasie i oto truck z paką i dwiema ławami po bokach na których siedzą jacyś angole podjeżdża pod naszą kwaterę. Jestem zawiedziony. Moje oczekiwania po obejrzeniu kilku filmów z dzikich krajów wskazywały, że truck będzie załadowany ludźmi do granic możliwości i jazda nim dostarczy gwałtownego przypływu adrenaliny. Nic to - może w Wietnamie. Ładujemy się na ławę z plecakami i jazda. Po 5 minutach zatrzymujemy się przed jakimś hotelem. Po co...? Tak jest!!! - dosiadają się kolejni turyści. Jest szansa, że zostanę usatysfakcjonowany. Jeszcze kilka hoteli po drodze i na trucku wielkości Toyota Hilux siedzi 20 osób z ogromnymi plecakami i podąża wesoło po drodze, która nie powstydziłaby się odcinka specjalnego rajdu Paryż-Dakkar albo Camel Trophy na Borneo.
Po godzinie jazdy jesteśmy na miejscu. Tu przerwę na chwilę, żeby zebrać myśli po tym co zobaczyłem.
Ok. Jest dobrze.
Przybyliśmy do wioski z której odpływał nasz Express Boat. Była to wioska rybacka żywcem przeniesiona z czasów podbojów kolonizacyjnych Marco Polo. Czas stoi tu w miejscu. Nie ma mowy o elektryczności, metalu i takich innych odkryciach współczesnego człowieka. Zapach ryb, harmider, tradycyjna wymiana barterowa - ryby za kokosy, kokosy za bambus, pełen odlot. Świniaki utytłane błotem wałęsające się wokół szałasów zrobionych z bambusa krytych liśćmi palmowymi. Wewnątrz kobieta rozcierająca ziarno kamieniem, przed chatą miska zupy gotującej się nad ogniskiem. Do tego wschodzące słońce nad polami ryżowymi. Coś niesamowitego. TAK LUDZIE JESZCZE ŻYJĄ!!!
Jestem trochę zły na siebie, że nie zrobiłem tam zbyt wielu zdjęć. Zaraz po przybyciu musieliśmy załadować się do łodzi, która dowiozła nas do właściwej łodzi. Po drodze super widoki: szkoła pływająca na wodzie i dzieciaki w jednakowych mundurkach płynące z różnych stron na łódkach. Każdy dzieciak w łódce ma swoją funkcję. Jeden steruje, drugi czerpakiem wylewa wodę (!!!)a reszta wiosłuje pagajami....serce mięknie..
Mijamy rybaków wracających z połowów.
Ok. Jest dobrze.
Przybyliśmy do wioski z której odpływał nasz Express Boat. Była to wioska rybacka żywcem przeniesiona z czasów podbojów kolonizacyjnych Marco Polo. Czas stoi tu w miejscu. Nie ma mowy o elektryczności, metalu i takich innych odkryciach współczesnego człowieka. Zapach ryb, harmider, tradycyjna wymiana barterowa - ryby za kokosy, kokosy za bambus, pełen odlot. Świniaki utytłane błotem wałęsające się wokół szałasów zrobionych z bambusa krytych liśćmi palmowymi. Wewnątrz kobieta rozcierająca ziarno kamieniem, przed chatą miska zupy gotującej się nad ogniskiem. Do tego wschodzące słońce nad polami ryżowymi. Coś niesamowitego. TAK LUDZIE JESZCZE ŻYJĄ!!!
Jestem trochę zły na siebie, że nie zrobiłem tam zbyt wielu zdjęć. Zaraz po przybyciu musieliśmy załadować się do łodzi, która dowiozła nas do właściwej łodzi. Po drodze super widoki: szkoła pływająca na wodzie i dzieciaki w jednakowych mundurkach płynące z różnych stron na łódkach. Każdy dzieciak w łódce ma swoją funkcję. Jeden steruje, drugi czerpakiem wylewa wodę (!!!)a reszta wiosłuje pagajami....serce mięknie..
Mijamy rybaków wracających z połowów.
Wsiadamy na boat. Jest to wodolot z siedzeniami w środku i miejscami dla hardcorowców na dachu.
Zgadnijcie co wybraliśmy?
Brawo!
Wodolot ruszył z impetem osiągając niewyobrażalna prędkość, której nie przewidzieliśmy. Kosztowało mnie to moją piekną czapkę z daszkiem. Jest remis z Piotrkiem, który "wrzucił" swoje okulary za 200pln na
pamiątkę do rzeki Chao Phraya w Bangkoku. Po 5 minutach ostrej jazdy, z rur wydechowych zadymiło, silnik trzasnął i stanęliśmy na pełnym jeziorze....
Ku radości wszystkich dziewczyn na pokładzie, 3 członków załogi rozebrało się do majtek i skoczyło do wody naprawić usterkę. Płyniemy.
Po 5 godzinach podróży, odkrywamy następny zgubny rezultat siedzenia na dachu. Po zejściu na ląd w Phnom Pehn nasze ciała płoną a uszy nie reagują na bodźce zewnętrzne. Oj rookies, rookies.
Mamy mało czasu. Musimy dzisiaj zwiedzić Killing fields i słynne więzienie Pol Pota. Jemy w pierwszej napotkanej knajpie i robimy deal z rykszarzem, który będzie nas woził do końca dnia za 6$.
Tyle na dziś. Jest 21.30 a musimy zwiedzić Sajgon by night.
CDN (może jutro)
pozdrowienia,
BP
Subject: Good morning Vietnam
Witamy ponownie,
Dla wszystkich kobiet Levis'a i innych zaprzyjaźnionych firm najlepsze życzenia z okazji międzynarodowego dnia kobiet przesyłamy wraz z całym socjalistycznym narodem wietnamskim.
Muszę się przyznać, że przerwa w reportażach spowodowana była kryzysem jaki mnie dopadł w wyniku zbyt intensywnego tempa podróży. Program jaki my robimy w dwa tygodnie, zazwyczaj innym zajmuje miesiąc albo i dłużej. Jednak po dzisiejszej ekscytującej podróży z Dalat do Nha Trang wszystko wróciło na właściwe tory. Ale o tym potem.
Skończyliśmy chyba na przybyciu do Phnom Pehn stolicy Kambodży, oraz wynajęciu drivera za 6$.
Jedziemy do hotelu California. Hotel prowadzony jest przez jakiegoś Angola, który stwierdził, że Kambodża to najwspanialsze miejsce na świecie (to pewnie od upału). Zrzucamy szybko bagaże i jedziemy na Killing Fields, słynnego miejsca, chociażby z filmu o takim samym tytule. To tam przywożono ludzi i dokonywano na nich egzekucji.
Jedziemy przez całe Phnom Pehn za miasto, jakieś 12km. Już 5km od centrum zaczynają się slumsy, czyli bambusowe rudery na drewnianych palach. Tak juz zostaje do końca naszej podróży. Po następnych 2km kończy się asfalt i wjeżdżamy na uklepaną drogę pełną dziur i niespodzianek. Dla naszego tuk-tuka o małych kółeczkach to naprawdę nie lada wyzwanie. Po ok. 45 min dojeżdżamy na miejsce. Płacimy po dwa dolce od osoby za które tak naprawdę nie ma co zwiedzać. Jest to wydzielony kawałek pola na którym znajduje się kilka masowych grobów, oraz pomnik za którego szybami znajduje się kilkaset czaszek wymordowanych ludzi. Muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś więcej, jednak mimo to mając w pamięci sceny z filmu i uruchamiając swoją wyobraźnie robi to na mnie duże wrażenie.
Wracamy. Następny punkt to więzenie Touel Seng (nie jestem pewien pisowni).
Jest to kompleks budynków w samym centrum miasta. W latach 60-tych były to budynki szkoły średniej, które w roku 1975 zostały zamienione przez Pol Pota w więzienie i miejsce przesłuchań "niepokornych".
Dla nas Polaków w których kraju podobne ślady historii też istnieją nie jest to coś nowego, jednak fakt iż wydarzyło się za naszego życia, potęguje doznania.
Dosyć. Upał dał nam się we znaki. Idziemy spać. Rano znów pobudka 6.00. Mamy autobus do Sajgonu.
10h jazdy. Jak się okazało następnego dnia jazdy na maxa.
Zgadnijcie co wybraliśmy?
Brawo!
Wodolot ruszył z impetem osiągając niewyobrażalna prędkość, której nie przewidzieliśmy. Kosztowało mnie to moją piekną czapkę z daszkiem. Jest remis z Piotrkiem, który "wrzucił" swoje okulary za 200pln na
pamiątkę do rzeki Chao Phraya w Bangkoku. Po 5 minutach ostrej jazdy, z rur wydechowych zadymiło, silnik trzasnął i stanęliśmy na pełnym jeziorze....
Ku radości wszystkich dziewczyn na pokładzie, 3 członków załogi rozebrało się do majtek i skoczyło do wody naprawić usterkę. Płyniemy.
Po 5 godzinach podróży, odkrywamy następny zgubny rezultat siedzenia na dachu. Po zejściu na ląd w Phnom Pehn nasze ciała płoną a uszy nie reagują na bodźce zewnętrzne. Oj rookies, rookies.
Mamy mało czasu. Musimy dzisiaj zwiedzić Killing fields i słynne więzienie Pol Pota. Jemy w pierwszej napotkanej knajpie i robimy deal z rykszarzem, który będzie nas woził do końca dnia za 6$.
Tyle na dziś. Jest 21.30 a musimy zwiedzić Sajgon by night.
CDN (może jutro)
pozdrowienia,
BP
Subject: Good morning Vietnam
Witamy ponownie,
Dla wszystkich kobiet Levis'a i innych zaprzyjaźnionych firm najlepsze życzenia z okazji międzynarodowego dnia kobiet przesyłamy wraz z całym socjalistycznym narodem wietnamskim.
Muszę się przyznać, że przerwa w reportażach spowodowana była kryzysem jaki mnie dopadł w wyniku zbyt intensywnego tempa podróży. Program jaki my robimy w dwa tygodnie, zazwyczaj innym zajmuje miesiąc albo i dłużej. Jednak po dzisiejszej ekscytującej podróży z Dalat do Nha Trang wszystko wróciło na właściwe tory. Ale o tym potem.
Skończyliśmy chyba na przybyciu do Phnom Pehn stolicy Kambodży, oraz wynajęciu drivera za 6$.
Jedziemy do hotelu California. Hotel prowadzony jest przez jakiegoś Angola, który stwierdził, że Kambodża to najwspanialsze miejsce na świecie (to pewnie od upału). Zrzucamy szybko bagaże i jedziemy na Killing Fields, słynnego miejsca, chociażby z filmu o takim samym tytule. To tam przywożono ludzi i dokonywano na nich egzekucji.
Jedziemy przez całe Phnom Pehn za miasto, jakieś 12km. Już 5km od centrum zaczynają się slumsy, czyli bambusowe rudery na drewnianych palach. Tak juz zostaje do końca naszej podróży. Po następnych 2km kończy się asfalt i wjeżdżamy na uklepaną drogę pełną dziur i niespodzianek. Dla naszego tuk-tuka o małych kółeczkach to naprawdę nie lada wyzwanie. Po ok. 45 min dojeżdżamy na miejsce. Płacimy po dwa dolce od osoby za które tak naprawdę nie ma co zwiedzać. Jest to wydzielony kawałek pola na którym znajduje się kilka masowych grobów, oraz pomnik za którego szybami znajduje się kilkaset czaszek wymordowanych ludzi. Muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś więcej, jednak mimo to mając w pamięci sceny z filmu i uruchamiając swoją wyobraźnie robi to na mnie duże wrażenie.
Wracamy. Następny punkt to więzenie Touel Seng (nie jestem pewien pisowni).
Jest to kompleks budynków w samym centrum miasta. W latach 60-tych były to budynki szkoły średniej, które w roku 1975 zostały zamienione przez Pol Pota w więzienie i miejsce przesłuchań "niepokornych".
Dla nas Polaków w których kraju podobne ślady historii też istnieją nie jest to coś nowego, jednak fakt iż wydarzyło się za naszego życia, potęguje doznania.
Dosyć. Upał dał nam się we znaki. Idziemy spać. Rano znów pobudka 6.00. Mamy autobus do Sajgonu.
10h jazdy. Jak się okazało następnego dnia jazdy na maxa.
Wstajemy. 6.30 jesteśmy na miejscu z którego odjeżdża autobus. Mamy jeszcze 0.5h. Na miejscu jest już grupa "białych" zmierzających w tym samym kierunku. Przysiadamy się do Niemców, zamawiamy śniadanie. Dwaj kolesie z Hannoweru robią ten sam program co my. Wydają się być lepiej przygotowani. Co chwila łykają jakieś tabletki, kolejne rozpuszczają w wodzie i piją, przelewają mikstury do profesjonalnych termosów. Nasza doxycyclinka wysiada.
Punkt 7 podjeżdża autobus. Siadamy jak zwykle na ostatnim siedzeniu. Pozostałości po koloniach. 10 km za miastem i oczywiście kończy się asfalt. Do granicy Wietnamu ok. 150 km. Koszmar. Są momenty kiedy można doświadczyć stanu nieważkości, kiedy autobus wpada w dziurę. Nie ma mowy o spaniu. Grozi to uszkodzeniem kręgosłupa. Cały czas trzeba kontrolować sytuację. Spiąć wszystkie mięśnie i trzymając się siedzeń z przodu przygotować swoje ciało do zbalansowania i zamortyzowania upadku.
Coś niesamowitego. Niemcy ze śniadania mowią, że to nic. Oni przebyli dużo gorszy odcinek. Z granicy Tajlandii do Siem Reap. Ten który my przelecieliśmy samolotem. Trudno w to uwierzyć! Nie mogę sobie wyobrazić gorszej drogi. Wszyscy którzy narzekają na stan dróg w Polsce błądzą. Są wyśmienite, bo w ogóle są. Zarząd dróg miejskich w Warszawie powinien wysyłać tu swoich pracowników na wczasy w celu poprawy samopoczucia.
W tempie pustynnej karawany docieramy do granicy. Zajęło nam to zaledwie 6h. Mniej więcej tyle czasu zajęło mi pokonanie podobnego odcinka drogi na rowerze na trasie Warszawa - Lublin.
Nic to jesteśmy. Granica przypomina dawne granice ZSRR. Szeroki kilkusetmetrowy pas neutralny oddzielający oba kraje. Po obu stronach monumentalne bramy z symbolami narodowymi. Ustawiamy się w długiej kolejce do budki z napisem ENTRY. Piekielny upał powoduje, że nasze plecaki zaczynają ważyć więcej niż w rzeczywistości. Oczy zalewa pot. 45 min potem i już nasze paszporty wzbogacone są o pieczątkę Departed. Żegnaj Kambodżo. Idziemy przekroczyć pierwszą bramę. Przed nami 4 krowy przez nikogo nie pilnowane przekraczają granicę bez żadnych formalności. Ani paszportów ani kontroli celnej, nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Punkt 7 podjeżdża autobus. Siadamy jak zwykle na ostatnim siedzeniu. Pozostałości po koloniach. 10 km za miastem i oczywiście kończy się asfalt. Do granicy Wietnamu ok. 150 km. Koszmar. Są momenty kiedy można doświadczyć stanu nieważkości, kiedy autobus wpada w dziurę. Nie ma mowy o spaniu. Grozi to uszkodzeniem kręgosłupa. Cały czas trzeba kontrolować sytuację. Spiąć wszystkie mięśnie i trzymając się siedzeń z przodu przygotować swoje ciało do zbalansowania i zamortyzowania upadku.
Coś niesamowitego. Niemcy ze śniadania mowią, że to nic. Oni przebyli dużo gorszy odcinek. Z granicy Tajlandii do Siem Reap. Ten który my przelecieliśmy samolotem. Trudno w to uwierzyć! Nie mogę sobie wyobrazić gorszej drogi. Wszyscy którzy narzekają na stan dróg w Polsce błądzą. Są wyśmienite, bo w ogóle są. Zarząd dróg miejskich w Warszawie powinien wysyłać tu swoich pracowników na wczasy w celu poprawy samopoczucia.
W tempie pustynnej karawany docieramy do granicy. Zajęło nam to zaledwie 6h. Mniej więcej tyle czasu zajęło mi pokonanie podobnego odcinka drogi na rowerze na trasie Warszawa - Lublin.
Nic to jesteśmy. Granica przypomina dawne granice ZSRR. Szeroki kilkusetmetrowy pas neutralny oddzielający oba kraje. Po obu stronach monumentalne bramy z symbolami narodowymi. Ustawiamy się w długiej kolejce do budki z napisem ENTRY. Piekielny upał powoduje, że nasze plecaki zaczynają ważyć więcej niż w rzeczywistości. Oczy zalewa pot. 45 min potem i już nasze paszporty wzbogacone są o pieczątkę Departed. Żegnaj Kambodżo. Idziemy przekroczyć pierwszą bramę. Przed nami 4 krowy przez nikogo nie pilnowane przekraczają granicę bez żadnych formalności. Ani paszportów ani kontroli celnej, nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
WIETNAM
Pierwsza brama za nami. Przekraczamy drugą z wielka zółtą gwiazdą, GOOD MORNING VIETNAM !!! Jak się za chwilę okazało nie tak szybko. Po przejściu przez bramę panowie w mundurach wskazują nam okienko przy którym kłębi się tłum turystów. Co jest!? Przecież mamy wizę, więc czego do cholery mogą od nas chcieć? To tylko formalności. Należy wypełnić kilkustronicowy druk, odstać w kolejce i czekać aż pan w zielonym mundurze rzuci go na ladę. Po każdym takim rzucie tłum turystów podbiega do okienka, żeby sprawdzić czy to jego.
Następna godzina i mamy już pieczątkę Arrived. Jeszcze tylko jedno okienko. Opłata klimatyczna. Krótka próba negocjacji stawki, zakończona oczywiście niepowodzeniem i z czystymi papierami stawiamy pierwszy krok na socjalistycznej ziemi wietnamskiej. Zrobiło się jakoś swojsko. Wszędzie dookoła czerwone sztandary z żółtą gwiazdą lub sierpem i młotem. Co budynek szczytne hasła w niezrozumiałym dla nas języku na płótnie tego samego koloru.
Po 3 godzinach siedzimy ponownie w autobusie i podążamy w kierunku Sajgonu.
Ale o tym po kolacji, na którą właśnie się udajemy.
Xin chiao
Subject: Sajgon
Teraz krótko, bo na kolacji podali dużo piwa.
Jesteśmy więc w Wietnamie. Cóż za różnica. Szczerze mówiąc jestem rozczarowany. Spodziewałem się mniej rozwiniętego kraju. Na trasie Phnom Pehn - granica, nie widziałem ani jednego murowanego domu. Tutaj prawie wszystkie są takie.
Droga. Z bursztynowego szlaku z karawanami pędzącymi w tumanach kurzu zmieniła się w dwupasmową autostradę o płaskiej nawierzchni. Jej jakość zepsuła się po 15km od granicy, niemniej jednak wciąż nie odbiegała od średniej polskiej. 100 km od granicy zaczynają się już zabudowania wielkiej aglomeracji- Sajgonu. Następne 50 km i jesteśmy
już w mieście. Wjeżdżamy w godzinach szczytu. Nikt w to nie uwierzy, kto tego nie zobaczył. Szczena opadła mi do podłogi. Wszystkimi ulicami pędzi niewyobrażalna wręcz masa motorowerów. Ludzie!!! To tak jakby wszystkimi ulicami naszych miast właśnie startowały wielkie peletony wyścigów kolarskich. Do tego nikt nie kieruje się tu żadnymi zasadami ruchu drogowego. Masy przenikają się jak w jakiejś reakcji fizycznej, albo ławice ryb gwałtownie zmieniające kierunki ruchu nie powodując przy tym żadnej kolizji.
Zamiast hamulca używa się klakson, informujący innych o swoim zaistnieniu w masie. Nie wiem o co w tym wszystkim chodzi ale musi być w tym jakiś matrix.
Następna godzina i mamy już pieczątkę Arrived. Jeszcze tylko jedno okienko. Opłata klimatyczna. Krótka próba negocjacji stawki, zakończona oczywiście niepowodzeniem i z czystymi papierami stawiamy pierwszy krok na socjalistycznej ziemi wietnamskiej. Zrobiło się jakoś swojsko. Wszędzie dookoła czerwone sztandary z żółtą gwiazdą lub sierpem i młotem. Co budynek szczytne hasła w niezrozumiałym dla nas języku na płótnie tego samego koloru.
Po 3 godzinach siedzimy ponownie w autobusie i podążamy w kierunku Sajgonu.
Ale o tym po kolacji, na którą właśnie się udajemy.
Xin chiao
Subject: Sajgon
Teraz krótko, bo na kolacji podali dużo piwa.
Jesteśmy więc w Wietnamie. Cóż za różnica. Szczerze mówiąc jestem rozczarowany. Spodziewałem się mniej rozwiniętego kraju. Na trasie Phnom Pehn - granica, nie widziałem ani jednego murowanego domu. Tutaj prawie wszystkie są takie.
Droga. Z bursztynowego szlaku z karawanami pędzącymi w tumanach kurzu zmieniła się w dwupasmową autostradę o płaskiej nawierzchni. Jej jakość zepsuła się po 15km od granicy, niemniej jednak wciąż nie odbiegała od średniej polskiej. 100 km od granicy zaczynają się już zabudowania wielkiej aglomeracji- Sajgonu. Następne 50 km i jesteśmy
już w mieście. Wjeżdżamy w godzinach szczytu. Nikt w to nie uwierzy, kto tego nie zobaczył. Szczena opadła mi do podłogi. Wszystkimi ulicami pędzi niewyobrażalna wręcz masa motorowerów. Ludzie!!! To tak jakby wszystkimi ulicami naszych miast właśnie startowały wielkie peletony wyścigów kolarskich. Do tego nikt nie kieruje się tu żadnymi zasadami ruchu drogowego. Masy przenikają się jak w jakiejś reakcji fizycznej, albo ławice ryb gwałtownie zmieniające kierunki ruchu nie powodując przy tym żadnej kolizji.
Zamiast hamulca używa się klakson, informujący innych o swoim zaistnieniu w masie. Nie wiem o co w tym wszystkim chodzi ale musi być w tym jakiś matrix.
Wysiadamy z autobusu w centrum Sajgonu. Dopada nas chmara naganiaczy oferujących pokoje hotelowe.
"Biały" z plecakiem stanowi tutaj niewyobrażalnie wielka moc przyciągania wszelkiej maści przedsiębiorczości ulicznej.
Z przekory nie korzystamy z nich i samodzielnie rozpoczynamy niezliczone negocjacje w napotkanych hotelach. Kończymy na cenie 10$ za dwuosobowy pokój z A/C i przyzwoitym wyposażeniem. Zrzucamy plecaki i w miasto. Sajgon nie jest typowym miastem dla całego Wietnamu. Jest to coś na wzór Warszawy. Zbieranina ludzi z całego świata mających na celu jedno - zarabiać pieniądze. Nie ma tu korzeni kulturalnych porównywalnych do Hanoi. Miasto kipi. Żyje całą dobę. Ciągle słychać huk klaksonów i czuć smród potraw serwowanych prosto na ulicach. Bogactwo miesza się z biedą. Na ekskluzywnej ulicy z hotelami powyżej 200$ za dobę, gościu śpi na hamaku rozwieszonym między znakami na dużym skrzyżowaniu.
Mamy dość spacerów. Bierzemy dwóch rykszarzy. Chcemy do centrum. Mamy problemy z komunikacja. Inteligencja driverów poniżej średniej neandertalskiej. Doświadczamy na własnej skórze techniki włączania się do ruchu. Siedząc na leżance z przodu obserwujemy jak z dwóch stron zbliżają się dwa ciężarowe samochody a nasze ryksze wpasowują się idealnie w przestrzeń oddzielającą oba samochody.
"Biały" z plecakiem stanowi tutaj niewyobrażalnie wielka moc przyciągania wszelkiej maści przedsiębiorczości ulicznej.
Z przekory nie korzystamy z nich i samodzielnie rozpoczynamy niezliczone negocjacje w napotkanych hotelach. Kończymy na cenie 10$ za dwuosobowy pokój z A/C i przyzwoitym wyposażeniem. Zrzucamy plecaki i w miasto. Sajgon nie jest typowym miastem dla całego Wietnamu. Jest to coś na wzór Warszawy. Zbieranina ludzi z całego świata mających na celu jedno - zarabiać pieniądze. Nie ma tu korzeni kulturalnych porównywalnych do Hanoi. Miasto kipi. Żyje całą dobę. Ciągle słychać huk klaksonów i czuć smród potraw serwowanych prosto na ulicach. Bogactwo miesza się z biedą. Na ekskluzywnej ulicy z hotelami powyżej 200$ za dobę, gościu śpi na hamaku rozwieszonym między znakami na dużym skrzyżowaniu.
Mamy dość spacerów. Bierzemy dwóch rykszarzy. Chcemy do centrum. Mamy problemy z komunikacja. Inteligencja driverów poniżej średniej neandertalskiej. Doświadczamy na własnej skórze techniki włączania się do ruchu. Siedząc na leżance z przodu obserwujemy jak z dwóch stron zbliżają się dwa ciężarowe samochody a nasze ryksze wpasowują się idealnie w przestrzeń oddzielającą oba samochody.
Subject: Sajgon/Dalat
Hello,
Muszę się wziąć za pisanie, bo jesteśmy już w Hue a pół Wietnamu jeszcze nie opisane.
Skończyliśmy na Sajgonie. Po krótkim nocnym zwiedzaniu miasta i wizycie w najwyższym budynku Wietnamu
w Panorama Cafe (cwane żółtki skasowały po dwa $ od łebka za samo wejście na taras!!!), wracamy do hotelu. Rano znowu pobudka 6.00. Jedziemy z T.M. Brothers do delty Mekongu.
Zaryzykowaliśmy. Ponieważ nie mamy dużo czasu musieliśmy zdać się na agencje turystyczną. Cena ok.6$ od osoby z lunchem.
Mekong. Jak tu mówią Giant River - 4.500 km długości. Wypływa z Chin, przez Laos, Kambodżę, aby znaleźć swe ujście
w Wietnamie ok. 100 km od Sajgonu tworząc wielką deltę wpływając do morza południowo-chinskiego. Jedna tylko odnoga, których jest naście tworzy rozlewisko, którego brzegi zlewają się z horyzontem. Całkowita powierzchnia delty stanowi piątą część naszego pięknego kraju.
Cała wycieczka okazuje się niestety porażką z której wypływa jednak nauka, że jeśli chce się coś naprawdę zobaczyć, trzeba to robić na własną rękę. Wsiadamy na statek wraz z grupą głównie australijskich turystów. Płyniemy na jedną z wysepek na której tour operator zapragnął pokazać nam metodę wyrobu cukierków kokosowych, oraz możliwości wokalne muzykalnej rodziny wietnamskiej. Kaszana. Trzeba wiedzieć, że Wietnamczycy wcale nie chcą pokazać swojego pięknego kraju takim jaki jest. Ich celem jest wydrenowanie kieszeni "białasa" do maximum. Jest to ich słodka zemsta za ingerencje US Army w latach 70th. Uczymy się na błędach i od tej pory olewamy wszystkie zorganizowane wycieczki jakie podtykają nam pod nos. Ale to potem. Na razie kontynuujemy zwiedzanie Mekongu z T.M. Brothers.
Hello,
Muszę się wziąć za pisanie, bo jesteśmy już w Hue a pół Wietnamu jeszcze nie opisane.
Skończyliśmy na Sajgonie. Po krótkim nocnym zwiedzaniu miasta i wizycie w najwyższym budynku Wietnamu
w Panorama Cafe (cwane żółtki skasowały po dwa $ od łebka za samo wejście na taras!!!), wracamy do hotelu. Rano znowu pobudka 6.00. Jedziemy z T.M. Brothers do delty Mekongu.
Zaryzykowaliśmy. Ponieważ nie mamy dużo czasu musieliśmy zdać się na agencje turystyczną. Cena ok.6$ od osoby z lunchem.
Mekong. Jak tu mówią Giant River - 4.500 km długości. Wypływa z Chin, przez Laos, Kambodżę, aby znaleźć swe ujście
w Wietnamie ok. 100 km od Sajgonu tworząc wielką deltę wpływając do morza południowo-chinskiego. Jedna tylko odnoga, których jest naście tworzy rozlewisko, którego brzegi zlewają się z horyzontem. Całkowita powierzchnia delty stanowi piątą część naszego pięknego kraju.
Cała wycieczka okazuje się niestety porażką z której wypływa jednak nauka, że jeśli chce się coś naprawdę zobaczyć, trzeba to robić na własną rękę. Wsiadamy na statek wraz z grupą głównie australijskich turystów. Płyniemy na jedną z wysepek na której tour operator zapragnął pokazać nam metodę wyrobu cukierków kokosowych, oraz możliwości wokalne muzykalnej rodziny wietnamskiej. Kaszana. Trzeba wiedzieć, że Wietnamczycy wcale nie chcą pokazać swojego pięknego kraju takim jaki jest. Ich celem jest wydrenowanie kieszeni "białasa" do maximum. Jest to ich słodka zemsta za ingerencje US Army w latach 70th. Uczymy się na błędach i od tej pory olewamy wszystkie zorganizowane wycieczki jakie podtykają nam pod nos. Ale to potem. Na razie kontynuujemy zwiedzanie Mekongu z T.M. Brothers.
Mekong River
Teraz coś na osłodę tego komercyjnego dnia. Przesiadamy się na małe 4-osobowe łodzie i wpływamy do bardzo ciasnych kanałów z pięknymi palmami po obu brzegach. Fantastyczne widoki. Znane nam do tej pory z filmów
o dzielnej armii amerykańskiej przedzierającej się przez mokradła Wietnamu. Zaszalałem. Na krótkim odcinku zrobiłem dwa filmy. A co, 70% się wyrzuci. Zostaną najlepsze.
o dzielnej armii amerykańskiej przedzierającej się przez mokradła Wietnamu. Zaszalałem. Na krótkim odcinku zrobiłem dwa filmy. A co, 70% się wyrzuci. Zostaną najlepsze.
Koniec prawdziwej przyrody. Wracamy do komercji. Przypływamy na farmę pszczół, na której częstują nas 40% nalewką na bazie miodu zwaną Mekong Whisky. Jedna, druga,... może być ta farma pszczółek.
Kolejną atrakcją był żywy wąż boa, który służył turystom do zabawy. Po kilku kolejkach miodowej whisky nie mam oporów i zakładam sobie węża na szyję. Robią mi zdjęcie.Jest ok. Płyniemy na obiad i koniec Mekongu. Można było zobaczyć dużo więcej,ale cóż, następnym razem bez braci TM.
Sajgon. Wieczór. Temperatura 37 stopni. Mamy parę godzin przed spaniem.
Kolejną atrakcją był żywy wąż boa, który służył turystom do zabawy. Po kilku kolejkach miodowej whisky nie mam oporów i zakładam sobie węża na szyję. Robią mi zdjęcie.Jest ok. Płyniemy na obiad i koniec Mekongu. Można było zobaczyć dużo więcej,ale cóż, następnym razem bez braci TM.
Sajgon. Wieczór. Temperatura 37 stopni. Mamy parę godzin przed spaniem.
Rano co?.... oczywiście pobudka.
Idziemy w okolice hotelu coś zjeść. Zapachy a raczej smród mieszają się wylewając się z niezliczonych barów, restauracji i kafejek, wszystko na otwartej ulicy. Są dwa rodzaje lokali. Jeden robiony pod turystów - z normalnymi krzesłami, menu po angielsku i białasami przy stolikach. Drugi to lokalne restauracyjki ze stolikami i krzesłami jakie można u nas spotkać w przedszkolach, bardzo prymitywne, ustawiane bezpośrednio na chodniku, bez żadnego zaplecza. Przychodzą tu tylko lokalesi....i my. Każde zamówienie to loteria. Nikt nie mówi po angielsku. Patrzą się na nas jak na murzynów. Robimy zdjęcia. Jeszcze większe poruszenie. Kilka browarów i czujemy się jak swoi.
Śpimy. Rano 7.00 jesteśmy już w autobusie i jedziemy do Dalat. Miasto najwyżej położone w Wietnamie. Na wysokości 1.500 m n.p.m. Spotykamy naszych znajomych z Hannoweru. Do Dalat zajeżdżamy późnym popołudniem. Piździ. 25 stopni. Nie do wiary!!! Lokalesi chodzą w kurtkach zimowych i czapkach. Mamy niezły ubaw. Logowanie w hotelu i na miasto. Mała mieścina ale z fajnym targiem. Z uwagi na wysokie położenie i chłodniejszy klimat, można tu uprawiać egzotyczne?! owoce takie jak truskawka, jabłko czy śliwka. To chyba dlatego amerykanie urządzili tu szpital dla swoich rannych a francuzi zbudowali to miasto i postawili mini wieżę Eifel'a.
Idziemy w okolice hotelu coś zjeść. Zapachy a raczej smród mieszają się wylewając się z niezliczonych barów, restauracji i kafejek, wszystko na otwartej ulicy. Są dwa rodzaje lokali. Jeden robiony pod turystów - z normalnymi krzesłami, menu po angielsku i białasami przy stolikach. Drugi to lokalne restauracyjki ze stolikami i krzesłami jakie można u nas spotkać w przedszkolach, bardzo prymitywne, ustawiane bezpośrednio na chodniku, bez żadnego zaplecza. Przychodzą tu tylko lokalesi....i my. Każde zamówienie to loteria. Nikt nie mówi po angielsku. Patrzą się na nas jak na murzynów. Robimy zdjęcia. Jeszcze większe poruszenie. Kilka browarów i czujemy się jak swoi.
Śpimy. Rano 7.00 jesteśmy już w autobusie i jedziemy do Dalat. Miasto najwyżej położone w Wietnamie. Na wysokości 1.500 m n.p.m. Spotykamy naszych znajomych z Hannoweru. Do Dalat zajeżdżamy późnym popołudniem. Piździ. 25 stopni. Nie do wiary!!! Lokalesi chodzą w kurtkach zimowych i czapkach. Mamy niezły ubaw. Logowanie w hotelu i na miasto. Mała mieścina ale z fajnym targiem. Z uwagi na wysokie położenie i chłodniejszy klimat, można tu uprawiać egzotyczne?! owoce takie jak truskawka, jabłko czy śliwka. To chyba dlatego amerykanie urządzili tu szpital dla swoich rannych a francuzi zbudowali to miasto i postawili mini wieżę Eifel'a.
Zwiedzamy kilka okolicznych barów, wysyłamy maila z życzeniami do wszystkich kobiet świata i trafiamy na lokalną dyskotekę. Jest sobota. Muzyka ambitna, początek lat 90-tych, przeplatana z lokalnymi przebojami z Coco Lee na czele. Jesteśmy jedynymi białasami. Obsługa ubrana w stylowe jaskrawo pomarańczowe ogrodniczki i odzież roboczą. Impreza się rozkręca, na parkiecie tłum, DJ szleje z popowymi hitami aż tu nagle.....BUM!
Cisza, ciemność, 20-ty stopień zasilania. Koniec dyskoteki. Pękamy ze śmiechu. Barmani zapalają świeczki. Robi się nastrój jak na Święto Zmarłych. Obsługa wyjaśnia, że to normalne. Codziennie wyłączają prąd dzielnicami w ramach oszczędności. Chyba u nas kiedyś też to grali.
Zmieniamy Dyskotekę. Na szczęście jeszcze jedna była w tym mieście. Jest prąd. Idę na parkiet. Dziwne. Podłoga wysmarowana jakimś smalcem. Trzeba bardzo uważać, żeby nie wyrżnąć, ale tańczy się dobrze, Michael Jackson chyba też tak się uczył. Koniec. Idziemy spać po 2 cyfrowej ilości lokalnego piwa.
Rano ciężko wstać. Dochodzimy do siebie bardzo późno jak na warunki naszej wyprawy, ok. 9.00. Łapiemy dwóch moto driverow i za 10$ zwiedzamy okolice: wodospady, jezioro i minority village. Bez ekscesów, ale po ostatniej nocy należało nam się. Po zwiedzaniu wielce ożywiona podróż do Nha Trang, która w następnym odcinku.
See you.
BP
Subject: Nha Trang
Opuszczamy Dalat. Jest godz. 13.00. Udajemy się na zasłużony wypoczynek do Nha Trang - najbardziej znanego i chyba jedynego w Wietnamie kurortu nadmorskiego. Decydujemy się nie korzystać więcej z usług braci T.M i prosimy moto driverow, aby załatwili nam jakiś lokalny transport, taki z jakiego korzystają miejscowi. Będzie taniej i sympatyczniej. OK.
Załatwione. Jeden telefon i pod nasz hotel podjeżdża brygada kolejnych 2 moto driverow i z plecakami zabiera nas na
miejsce wyjazdu autobusu.
Cisza, ciemność, 20-ty stopień zasilania. Koniec dyskoteki. Pękamy ze śmiechu. Barmani zapalają świeczki. Robi się nastrój jak na Święto Zmarłych. Obsługa wyjaśnia, że to normalne. Codziennie wyłączają prąd dzielnicami w ramach oszczędności. Chyba u nas kiedyś też to grali.
Zmieniamy Dyskotekę. Na szczęście jeszcze jedna była w tym mieście. Jest prąd. Idę na parkiet. Dziwne. Podłoga wysmarowana jakimś smalcem. Trzeba bardzo uważać, żeby nie wyrżnąć, ale tańczy się dobrze, Michael Jackson chyba też tak się uczył. Koniec. Idziemy spać po 2 cyfrowej ilości lokalnego piwa.
Rano ciężko wstać. Dochodzimy do siebie bardzo późno jak na warunki naszej wyprawy, ok. 9.00. Łapiemy dwóch moto driverow i za 10$ zwiedzamy okolice: wodospady, jezioro i minority village. Bez ekscesów, ale po ostatniej nocy należało nam się. Po zwiedzaniu wielce ożywiona podróż do Nha Trang, która w następnym odcinku.
See you.
BP
Subject: Nha Trang
Opuszczamy Dalat. Jest godz. 13.00. Udajemy się na zasłużony wypoczynek do Nha Trang - najbardziej znanego i chyba jedynego w Wietnamie kurortu nadmorskiego. Decydujemy się nie korzystać więcej z usług braci T.M i prosimy moto driverow, aby załatwili nam jakiś lokalny transport, taki z jakiego korzystają miejscowi. Będzie taniej i sympatyczniej. OK.
Załatwione. Jeden telefon i pod nasz hotel podjeżdża brygada kolejnych 2 moto driverow i z plecakami zabiera nas na
miejsce wyjazdu autobusu.
Podjeżdżamy pod garaż w którym stoi Ford Transit wypełniony po brzegi lokalesami. Same żółtki.
Wzbudzamy natychmiast spontaniczną falę radości. Wszyscy chcą z nami pogadać, skąd jesteśmy i takie tam. Kierowca otwiera tylną klapę Transita i wskazuje miejsce a raczej jego brak, gdzie mamy usiąść. Wciskam się pierwszy. Szybko liczę osoby. 28. Kilka mogło mi umknąć. Moje liczenie przerywa potężna masa w postaci Piotrka zwalająca się na moje plecy. Jeszcze tylko plecaki. Jeden wszedł wypełniając przestrzeń wewnętrzną samochodu w 120%. Powstał problem. Co zrobić z drugim. Za boga nie ma go gdzie wpasować. Chyba, że kierowca weźmie go na kolana. Ale wtedy nie wiem czy zdecydowalibyśmy się z nim jechać. Krótka narada kierowców. Zapada decyzja. Wysiadać. Pojedziecie następnym. Za pół godziny.
Wysiadamy.
Transit odjeżdża wraz z gromkimi okrzykami pożegnalnymi pasażerow.
Pół godziny później podjeżdża drugi Transit. Pusty. Zajmujemy tylną kanapę. Całą. Następne pół godziny czekamy
w samochodzie oglądając wietnamską telenowelę w telewizorze podwieszonym w garażu. Wzruszamy się. Piotrek płacze.
W międzyczasie dosiada się kilkunastu pasażerów. Samochod pełny ale nikt nie zajmuje miejsca na naszej kanapie. Mamy luz. Ruszamy. Ale jaja!!! Na lusterku wstecznym kierowca wiesza monitor LCD i włącza płytę dvd z wietnamskim karaoke!!! Lokalne przeboje, które poznaliśmy już na dyskotekach z napisami u dołu. Możemy poćwiczyć. Nagłośnienie bezbłędne ryczy aż uszy bolą, na ekranie wietnamscy kolesie z koleżankami prezentują figury. Jazda na maxa. I to dosłownie. Kierowcy chyba zakładają się między sobą który szybciej pokona trasę. Przez wioski na wąskiej drodze pełnej rowerzystów, dzieci, bydła i innej trzody chlewnej zaiwania na klaksonie 130km/h. Za chwilę będzie musiał włączyć wycieraczki, żeby zetrzeć krew z szyby! Nie widziałem swoich oczu ale źrenice musiałem mieć szeroko otwarte. Za oknami przepiękny widok. Zjeżdżamy z gór mijając po drodze przepiękne pola tarasowe na których chłopi uprawiają co się da. Każdy kawałek ziemi jest tu wykorzystany, powodując, że z daleka tworzy się fantastyczny krajobraz. Przez otwarte okna próbujemy zrobić zdjęcia. Niestety przy tej prędkości i nierównej, pełnej zakrętów drodze można co najwyżej wyrzucić aparat przez okno. Dociera do mnie, że najpiękniejszy Wietnam umyka nam przez okno samochodu. Jeździmy od miasta do miasta a to co pomiędzy pozostaje nieodkryte.
Postanawiamy przy najbliższej nadarzającej się okazji pożyczyć skutery i zapuścić się na wieś. Po drodze następuje co jakiś czas wymiana pasażerów. Jedni wysiadają, inni wsiadają. Najbardziej rozbraja nas stara kobieta w stożkowym bambusowym kapeluszu, która zobaczywszy nas natychmiast wyciągnęła rękę, błagalnie przeszywając nas wzrokiem. Oczywiście nic nie dostała. Żebrać też trzeba umieć.
Dosiada się też dwóch mundurowców, chyba żołnierzy. Od razu widać, że czują się pewniej od pozostałych. Wiadomo, władza. Jedna kobieta ustępuje im miejsca, sama zajmując gorsze. Kiedy dochodzi do płacenia za przejazd żołnierze najwyraźniej nie mają na to ochoty. Po długiej wymianie zdań wyciągają jednak pieniądze. Socjalizm, socjalizmem ale niewidzialna ręka wolnego rynku dotyka wszystkich bez wyjątku.
Wjeżdżamy do Nha Trang. Jesteśmy naprawdę zaskoczeni. Całkiem solidna mieścina z niezliczoną ilością hoteli, restauracji i pubów, wszystko na bardzo wysokim poziomie. Pomijając klimat, w Polsce jeszcze długo takiego ośrodka wczasowego nie będzie.
Szukamy hotelu. Kolejne zaskoczenie. Ceny dużo niższe niż gdzie indziej. Z 10$ zbijamy na 8$ za dwuosobowy pokój. Po wejściu do pokoju, jeszcze jedno zdziwienie! Najwyższy standard w jakim do tej pory mieliśmy okazje mieszkać. Wszystko nowiutkie, kafelki w łazience aż lśnią. To nam się podoba! Wysoka jakość za niską cenę! Gdyby nie koszt przelotu, byłoby to oczywiste miejsce wszystkich wczasów. Zostajemy tu dwa dni! Pierwsza próba pobliskiej restauracji wypada pozytywnie. Przeogromny wybór owoców morza. Za 100.000 dongów (6$)za 2 osoby napychamy się nimi po uszy zapijając obficie piwem.
Koniec dnia. Jutro challenge. Wypożyczyliśmy dwa skutery na cały dzień (2.5$ jeden) i jedziemy w dziką wieś. Challenge tym większy, że nigdy jeszcze nie jeździliśmy na motorze. Może być ciekawie. Ale o tym w następnym odcinku.
Pozdrawiamy,
BP
Subject: Hanoi
Hello,
To już ostatni dzień w Wietnamie. Jutro wracamy do Bangkoku.
Nie było możliwości, czasami chęci pisania reportaży codziennie dlatego w dzisiejszym będę musiał zubożyć środki ekspresji tak aby szybko dolecieć do końca.
Skończyliśmy w Nha Trang - dzień pierwszy.
Dzień drugi. Wstajemy żywo gdyż na dole czekają na nas dwie Hondy i cały dzień eksploracji okolicznych wsi. Krótki instruktaż i pierwszy siadam na motor. Luz, start, pierwszy bieg, gaz, bum! Nie opanowałem maszyny, która wyrwała się spode mnie i walnęła w motor Piotrka przewracając oba na jezdnię. Lokalesi złapali się za głowy. Krótkie oględziny, ufff.. oba całe. Ponowna próba, dużo lepiej. Ulica hotelowa opanowana w tę i z powrotem. Największe wyzwanie to przejechać pierwsze skrzyżowanie. Najlepiej to robić po dwóch piwach. Na trzeźwo człowiek ma opory i się waha a to najgorsze co może być. Zbliżając się do skrzyżowania wciskamy klakson i trzymamy go dopóki go nie opuścimy. Ustępujemy pierwszeństwa tylko większym jednostkom takim jak Kamaz, czołg, TIR itp.
Krótka jazda po mieście i łapiemy rytm. Jedziemy na wieś. Z głównej drogi wjeżdżamy w boczną żwirówkę. Opisanie wszystkiego co zobaczyliśmy zajęłoby mi kilka stron. Zrobiłem sporo zdjęć więc po powrocie sami zobaczycie. Było naprawdę warto. Zobaczyliśmy prawdziwy Wietnam bez żadnej ściemy agencji podróżniczych.
Wzbudzamy natychmiast spontaniczną falę radości. Wszyscy chcą z nami pogadać, skąd jesteśmy i takie tam. Kierowca otwiera tylną klapę Transita i wskazuje miejsce a raczej jego brak, gdzie mamy usiąść. Wciskam się pierwszy. Szybko liczę osoby. 28. Kilka mogło mi umknąć. Moje liczenie przerywa potężna masa w postaci Piotrka zwalająca się na moje plecy. Jeszcze tylko plecaki. Jeden wszedł wypełniając przestrzeń wewnętrzną samochodu w 120%. Powstał problem. Co zrobić z drugim. Za boga nie ma go gdzie wpasować. Chyba, że kierowca weźmie go na kolana. Ale wtedy nie wiem czy zdecydowalibyśmy się z nim jechać. Krótka narada kierowców. Zapada decyzja. Wysiadać. Pojedziecie następnym. Za pół godziny.
Wysiadamy.
Transit odjeżdża wraz z gromkimi okrzykami pożegnalnymi pasażerow.
Pół godziny później podjeżdża drugi Transit. Pusty. Zajmujemy tylną kanapę. Całą. Następne pół godziny czekamy
w samochodzie oglądając wietnamską telenowelę w telewizorze podwieszonym w garażu. Wzruszamy się. Piotrek płacze.
W międzyczasie dosiada się kilkunastu pasażerów. Samochod pełny ale nikt nie zajmuje miejsca na naszej kanapie. Mamy luz. Ruszamy. Ale jaja!!! Na lusterku wstecznym kierowca wiesza monitor LCD i włącza płytę dvd z wietnamskim karaoke!!! Lokalne przeboje, które poznaliśmy już na dyskotekach z napisami u dołu. Możemy poćwiczyć. Nagłośnienie bezbłędne ryczy aż uszy bolą, na ekranie wietnamscy kolesie z koleżankami prezentują figury. Jazda na maxa. I to dosłownie. Kierowcy chyba zakładają się między sobą który szybciej pokona trasę. Przez wioski na wąskiej drodze pełnej rowerzystów, dzieci, bydła i innej trzody chlewnej zaiwania na klaksonie 130km/h. Za chwilę będzie musiał włączyć wycieraczki, żeby zetrzeć krew z szyby! Nie widziałem swoich oczu ale źrenice musiałem mieć szeroko otwarte. Za oknami przepiękny widok. Zjeżdżamy z gór mijając po drodze przepiękne pola tarasowe na których chłopi uprawiają co się da. Każdy kawałek ziemi jest tu wykorzystany, powodując, że z daleka tworzy się fantastyczny krajobraz. Przez otwarte okna próbujemy zrobić zdjęcia. Niestety przy tej prędkości i nierównej, pełnej zakrętów drodze można co najwyżej wyrzucić aparat przez okno. Dociera do mnie, że najpiękniejszy Wietnam umyka nam przez okno samochodu. Jeździmy od miasta do miasta a to co pomiędzy pozostaje nieodkryte.
Postanawiamy przy najbliższej nadarzającej się okazji pożyczyć skutery i zapuścić się na wieś. Po drodze następuje co jakiś czas wymiana pasażerów. Jedni wysiadają, inni wsiadają. Najbardziej rozbraja nas stara kobieta w stożkowym bambusowym kapeluszu, która zobaczywszy nas natychmiast wyciągnęła rękę, błagalnie przeszywając nas wzrokiem. Oczywiście nic nie dostała. Żebrać też trzeba umieć.
Dosiada się też dwóch mundurowców, chyba żołnierzy. Od razu widać, że czują się pewniej od pozostałych. Wiadomo, władza. Jedna kobieta ustępuje im miejsca, sama zajmując gorsze. Kiedy dochodzi do płacenia za przejazd żołnierze najwyraźniej nie mają na to ochoty. Po długiej wymianie zdań wyciągają jednak pieniądze. Socjalizm, socjalizmem ale niewidzialna ręka wolnego rynku dotyka wszystkich bez wyjątku.
Wjeżdżamy do Nha Trang. Jesteśmy naprawdę zaskoczeni. Całkiem solidna mieścina z niezliczoną ilością hoteli, restauracji i pubów, wszystko na bardzo wysokim poziomie. Pomijając klimat, w Polsce jeszcze długo takiego ośrodka wczasowego nie będzie.
Szukamy hotelu. Kolejne zaskoczenie. Ceny dużo niższe niż gdzie indziej. Z 10$ zbijamy na 8$ za dwuosobowy pokój. Po wejściu do pokoju, jeszcze jedno zdziwienie! Najwyższy standard w jakim do tej pory mieliśmy okazje mieszkać. Wszystko nowiutkie, kafelki w łazience aż lśnią. To nam się podoba! Wysoka jakość za niską cenę! Gdyby nie koszt przelotu, byłoby to oczywiste miejsce wszystkich wczasów. Zostajemy tu dwa dni! Pierwsza próba pobliskiej restauracji wypada pozytywnie. Przeogromny wybór owoców morza. Za 100.000 dongów (6$)za 2 osoby napychamy się nimi po uszy zapijając obficie piwem.
Koniec dnia. Jutro challenge. Wypożyczyliśmy dwa skutery na cały dzień (2.5$ jeden) i jedziemy w dziką wieś. Challenge tym większy, że nigdy jeszcze nie jeździliśmy na motorze. Może być ciekawie. Ale o tym w następnym odcinku.
Pozdrawiamy,
BP
Subject: Hanoi
Hello,
To już ostatni dzień w Wietnamie. Jutro wracamy do Bangkoku.
Nie było możliwości, czasami chęci pisania reportaży codziennie dlatego w dzisiejszym będę musiał zubożyć środki ekspresji tak aby szybko dolecieć do końca.
Skończyliśmy w Nha Trang - dzień pierwszy.
Dzień drugi. Wstajemy żywo gdyż na dole czekają na nas dwie Hondy i cały dzień eksploracji okolicznych wsi. Krótki instruktaż i pierwszy siadam na motor. Luz, start, pierwszy bieg, gaz, bum! Nie opanowałem maszyny, która wyrwała się spode mnie i walnęła w motor Piotrka przewracając oba na jezdnię. Lokalesi złapali się za głowy. Krótkie oględziny, ufff.. oba całe. Ponowna próba, dużo lepiej. Ulica hotelowa opanowana w tę i z powrotem. Największe wyzwanie to przejechać pierwsze skrzyżowanie. Najlepiej to robić po dwóch piwach. Na trzeźwo człowiek ma opory i się waha a to najgorsze co może być. Zbliżając się do skrzyżowania wciskamy klakson i trzymamy go dopóki go nie opuścimy. Ustępujemy pierwszeństwa tylko większym jednostkom takim jak Kamaz, czołg, TIR itp.
Krótka jazda po mieście i łapiemy rytm. Jedziemy na wieś. Z głównej drogi wjeżdżamy w boczną żwirówkę. Opisanie wszystkiego co zobaczyliśmy zajęłoby mi kilka stron. Zrobiłem sporo zdjęć więc po powrocie sami zobaczycie. Było naprawdę warto. Zobaczyliśmy prawdziwy Wietnam bez żadnej ściemy agencji podróżniczych.
Trzeci dzień w Nha Trang. Bierzemy tylko jeden motor, gdyż Piotrek poprzedniego dnia wieczorem miał krótkie spotkanie z morzem, które przywróciło mu kontuzję nogi. Zostałem jego driverem.
Rano zwiedziliśmy przystań rybacką a od południa leżenie bykiem na plaży z kelnerem który donosił piwa w cyklach 20 min. Wieczorem wsiedliśmy do nocnego autobusu i podążylismy w 12h podróż do Hoi An.
Rano zwiedziliśmy przystań rybacką a od południa leżenie bykiem na plaży z kelnerem który donosił piwa w cyklach 20 min. Wieczorem wsiedliśmy do nocnego autobusu i podążylismy w 12h podróż do Hoi An.
Bardzo sympatyczne miasteczko w starożytnym klimacie. Widać pozostałości po rządach chińskich w tym rejonie. Dwie godziny spędzamy w mieście a dwie na łodzi, która opływa nas po okolicznych wsiach rybackich. Wieczorem wsiadamy w lokalny busik i lecimy do Danang. Mały busik zasługuje na parę słów komentarza. Samochodzik z 25 miejscami siedzącymi w końcowej fazie podróży wiózł ponad 60 osób i różnorakich bagaży!!! To było niesamowite przeżycie.
W momencie kiedy wydaje ci się że to jest maksymalny max pojemności, bądź przygotowany, że dosiądzie się jeszcze drugie tyle pasażerów. System załadunku ludzi do busików dopracowany do perfekcji przez tzw. naganiaczy (1 do 3
w zależności od wielkości busa)
Danang - miasto nie warte opisu. Portowe miasto bez żadnych atrakcji. Turysta jest tu rzadkością. Nie spotkaliśmy tu żadnej białej twarzy. Rano lecimy za miasto i zwiedzamy Marble Mountains. Pięć gór z marmuru. Po południu idziemy na dworzec VKP i jedziemy podobno najpiękniejszą trasą kolejową na świecie do Hue. Trasa rzeczywiście niesamowita. Cały czas brzegiem morza pomiędzy górami.
Hue. Starożytna stolica Wietnamu. Naprawdę jest tu fajnie. Postanawiamy powtórzyć naszą eskapadę motorową w tym rejonie. Jest jeszcze lepiej niż w Nha Trang. Zapuszczamy się w naprawdę dzikie rejony, gdzie drogi się kończą. Dla lokalnej ludności jesteśmy naprawdę niesamowitym wydarzeniem. Zrobiłem dużo zdjęć. Zobaczycie!!!
W momencie kiedy wydaje ci się że to jest maksymalny max pojemności, bądź przygotowany, że dosiądzie się jeszcze drugie tyle pasażerów. System załadunku ludzi do busików dopracowany do perfekcji przez tzw. naganiaczy (1 do 3
w zależności od wielkości busa)
Danang - miasto nie warte opisu. Portowe miasto bez żadnych atrakcji. Turysta jest tu rzadkością. Nie spotkaliśmy tu żadnej białej twarzy. Rano lecimy za miasto i zwiedzamy Marble Mountains. Pięć gór z marmuru. Po południu idziemy na dworzec VKP i jedziemy podobno najpiękniejszą trasą kolejową na świecie do Hue. Trasa rzeczywiście niesamowita. Cały czas brzegiem morza pomiędzy górami.
Hue. Starożytna stolica Wietnamu. Naprawdę jest tu fajnie. Postanawiamy powtórzyć naszą eskapadę motorową w tym rejonie. Jest jeszcze lepiej niż w Nha Trang. Zapuszczamy się w naprawdę dzikie rejony, gdzie drogi się kończą. Dla lokalnej ludności jesteśmy naprawdę niesamowitym wydarzeniem. Zrobiłem dużo zdjęć. Zobaczycie!!!
Po Hue zostało nam tylko Hanoi. Ponieważ odleglość jest duża 700km a czasu mało, postanawiamy wziąć samolot.
Krótkie zwiedzanie Hanoi nocą i następnego dnia rano wypad do Halong City z którego wypływamy na 4h rejs po przepięknej zatoce z 3000 wysp.
Krótkie zwiedzanie Hanoi nocą i następnego dnia rano wypad do Halong City z którego wypływamy na 4h rejs po przepięknej zatoce z 3000 wysp.
I tak oto w ekspresowym tempie dotarliśmy do dnia dzisiejszego.
Jesteśmy w Hanoi - stolicy Wietnamu. Zwiedziliśmy mauzoleum Ho Chi Minha i inne monumentalne budynki tego miasta. Zjadłem również pierwszy raz w życiu gołębia. Naprawdę dobre mięso. Rozejrzyjcie się dookoła. Ile pysznych gołąbków sra wam na parapety....
Ustaliliśmy wstępnie, że dzielimy Wietnam na pół. Ja jako, że bardziej odpowiada mi klimat tropikalny biorę część południową z siedzibą w Sajgonie. Piotrek część północną z siedzibą w Hanoi. Miejscem cotygodnowych spotkań wyznaczyliśmy plaże Nha Trang.
Zanim to jednak nastąpi jutro wsiadamy w samolot i lecimy do Bangkoku. Stamtąd do Frankfurtu i o 8.50 we wtorek lądujemy w Warszawie tak aby po 0.5h zameldować się w biurze.
Choć podroż byla krótka napewno możemy ją nazwać podróżą życia. To były Indochiny w pigułce. Na pewno zostało jeszcze wiele do zobaczenia ale te dwa tygodnie pozwoliły nam poczuć klimat tego ekscytującego regionu.
Sorry za express ale nie dało rady inaczej. Mam nadzieję, że zdjęcia powiedzą więcej niż słowa.
Do zobaczenia w Polsce.
BP
Jesteśmy w Hanoi - stolicy Wietnamu. Zwiedziliśmy mauzoleum Ho Chi Minha i inne monumentalne budynki tego miasta. Zjadłem również pierwszy raz w życiu gołębia. Naprawdę dobre mięso. Rozejrzyjcie się dookoła. Ile pysznych gołąbków sra wam na parapety....
Ustaliliśmy wstępnie, że dzielimy Wietnam na pół. Ja jako, że bardziej odpowiada mi klimat tropikalny biorę część południową z siedzibą w Sajgonie. Piotrek część północną z siedzibą w Hanoi. Miejscem cotygodnowych spotkań wyznaczyliśmy plaże Nha Trang.
Zanim to jednak nastąpi jutro wsiadamy w samolot i lecimy do Bangkoku. Stamtąd do Frankfurtu i o 8.50 we wtorek lądujemy w Warszawie tak aby po 0.5h zameldować się w biurze.
Choć podroż byla krótka napewno możemy ją nazwać podróżą życia. To były Indochiny w pigułce. Na pewno zostało jeszcze wiele do zobaczenia ale te dwa tygodnie pozwoliły nam poczuć klimat tego ekscytującego regionu.
Sorry za express ale nie dało rady inaczej. Mam nadzieję, że zdjęcia powiedzą więcej niż słowa.
Do zobaczenia w Polsce.
BP