Witojcie, witojcie!!! To znowu my. Kto by się spodziewał. Zaczęło się tak niewinnie a to już czwarty rok z rzędu włóczymy się po najbardziej syfiastych krajach Świata, żeby było ciekawiej. Po krótkim pobycie w Indiach stwierdzamy, że ten kraj przewodzi w tej klasyfikacji.Ale po kolei. Zaczęło się w sobotę.
Sobota 11 marzec 2006
Wylot z Warszawy - 11 z minutami. Po ok. 2h lądujemy w stolicy zaprzyjaźnionego kraju - Moskwie. Mamy 3h do następnego samolotu. Spędzamy je tradycyjnie czyli w tempie 1 piwa na godzinę i jeszcze trochę. Łapiemy podróżniczy klimat. Krążące wokół nas turbany wskazują jasno, ze juz czas iść na samolot. Wsiadamy. Niezły czad. Lecimy Aeroflotem i podstawili ogromnego Iliuszyna. W środku jak w katedrze. Chyba dostosowany do przewożenia transporterów opancerzonych. Poza tym standard podmiejskiej koleii.Jedna flaszka whisky skraca podróż do kilku miłych chwil. Jest 3 rano czasu miejscowego. Ustawiamy się w długiej kolejce do odprawy i po godzinie szukamy stanowiska z prepaidem do taxówki. Tak jak mówili w przewodnikach.To jedna z niewielu rzeczy, którą udało nam się ustalić przed wyjazdem.Reszta to jedna wielka tabula rasa. Po raz pierwszy jedziemy tak nie przygotowani. Wszystko będzie kwestia spontonu. Wsiadamy do taxi i szukamy w niej hotelu który by spełniał nasze wymagania. Są one proste - poniżej 10$ za dwójkę. Dosiada się jeszcze Słowenka, dzięki której koszty podróży zredukowaliśmy o 1/3. W końcu lądujemy w hotelu w Old Dehli za 450 rupii.Jest 5.00 nad ranem. Idziemy spać.
Niedziela 12 marca 2006
Zgodnie ignorujemy budziki dzwoniące o 8.00 rano. Śpimy do 10. Potem wypad w miasto. Jest sympatycznie, to znaczy syf nie z tej ziemi. Miasto 14 miliona luda. Smród. Tylko jedno słowo a jak doskonale charakteryzuje to miasto. Po chwili namysłu można jeszcze dorzucić hałas i brud. Wielki tygiel ludzki z ogromna bieda na ulicach. Ludzie robią tu wszystko. Mieszkają, śpią, załatwiają się, myją się i nikt tego nie sprząta. Wrażliwym WSTĘP WZBRONIONY! Grozi poważnym urazem psychicznym. Wrażenia potęgują wszechobecni żebracy i kalecy eksponujący swoje ułomności w niewyobrażalny sposób. Brrrr.... Skóra cierpnie. Przyjdzie się przyzwyczaić. Tylko gdzie jest jakiś monopolowy?Zwiedzamy to co trzeba zwiedzić we Delhi. Red Fort czyli wielka czerwona budowla obronna oraz największy meczet w Indiach Jama Masijd. Włóczymy się godzinami po bazarowych uliczkach w poszukiwaniu fotograficznych inspiracji.Trzeba przyznać, ze jest ich wiele. Cale życie się tu toczy. Wokoło przeraźliwy hałas. Podobnie jak w innych krajach 3go Świata - klakson zastępuje tu hamulec, kierunkowskaz i lusterko. Po kilkugodzinnym spacerze odkrywamy przerażającą prawdę. Nie ma w tym mieście lokali w których można by napić się piwa. Palace słońce potęguję uczucie bólu. Nie zamierzamy się poddać. Siadamy na krawężniku i wnikliwie studiujemy przewodniki. Okazuje się, ze całe życie nocne ogranicza się do kilku ekskluzywnych hoteli oraz 2 czy trzech lokali. Lądujemy w jednym z nich DV8. Szczęście nam sprzyja bo trafiamy na promocje lokalnego piwa Kingfisher, które degustujemy obficie.
Sobota 11 marzec 2006
Wylot z Warszawy - 11 z minutami. Po ok. 2h lądujemy w stolicy zaprzyjaźnionego kraju - Moskwie. Mamy 3h do następnego samolotu. Spędzamy je tradycyjnie czyli w tempie 1 piwa na godzinę i jeszcze trochę. Łapiemy podróżniczy klimat. Krążące wokół nas turbany wskazują jasno, ze juz czas iść na samolot. Wsiadamy. Niezły czad. Lecimy Aeroflotem i podstawili ogromnego Iliuszyna. W środku jak w katedrze. Chyba dostosowany do przewożenia transporterów opancerzonych. Poza tym standard podmiejskiej koleii.Jedna flaszka whisky skraca podróż do kilku miłych chwil. Jest 3 rano czasu miejscowego. Ustawiamy się w długiej kolejce do odprawy i po godzinie szukamy stanowiska z prepaidem do taxówki. Tak jak mówili w przewodnikach.To jedna z niewielu rzeczy, którą udało nam się ustalić przed wyjazdem.Reszta to jedna wielka tabula rasa. Po raz pierwszy jedziemy tak nie przygotowani. Wszystko będzie kwestia spontonu. Wsiadamy do taxi i szukamy w niej hotelu który by spełniał nasze wymagania. Są one proste - poniżej 10$ za dwójkę. Dosiada się jeszcze Słowenka, dzięki której koszty podróży zredukowaliśmy o 1/3. W końcu lądujemy w hotelu w Old Dehli za 450 rupii.Jest 5.00 nad ranem. Idziemy spać.
Niedziela 12 marca 2006
Zgodnie ignorujemy budziki dzwoniące o 8.00 rano. Śpimy do 10. Potem wypad w miasto. Jest sympatycznie, to znaczy syf nie z tej ziemi. Miasto 14 miliona luda. Smród. Tylko jedno słowo a jak doskonale charakteryzuje to miasto. Po chwili namysłu można jeszcze dorzucić hałas i brud. Wielki tygiel ludzki z ogromna bieda na ulicach. Ludzie robią tu wszystko. Mieszkają, śpią, załatwiają się, myją się i nikt tego nie sprząta. Wrażliwym WSTĘP WZBRONIONY! Grozi poważnym urazem psychicznym. Wrażenia potęgują wszechobecni żebracy i kalecy eksponujący swoje ułomności w niewyobrażalny sposób. Brrrr.... Skóra cierpnie. Przyjdzie się przyzwyczaić. Tylko gdzie jest jakiś monopolowy?Zwiedzamy to co trzeba zwiedzić we Delhi. Red Fort czyli wielka czerwona budowla obronna oraz największy meczet w Indiach Jama Masijd. Włóczymy się godzinami po bazarowych uliczkach w poszukiwaniu fotograficznych inspiracji.Trzeba przyznać, ze jest ich wiele. Cale życie się tu toczy. Wokoło przeraźliwy hałas. Podobnie jak w innych krajach 3go Świata - klakson zastępuje tu hamulec, kierunkowskaz i lusterko. Po kilkugodzinnym spacerze odkrywamy przerażającą prawdę. Nie ma w tym mieście lokali w których można by napić się piwa. Palace słońce potęguję uczucie bólu. Nie zamierzamy się poddać. Siadamy na krawężniku i wnikliwie studiujemy przewodniki. Okazuje się, ze całe życie nocne ogranicza się do kilku ekskluzywnych hoteli oraz 2 czy trzech lokali. Lądujemy w jednym z nich DV8. Szczęście nam sprzyja bo trafiamy na promocje lokalnego piwa Kingfisher, które degustujemy obficie.
New Dehli
Poniedziałek 13 marca 2006
Dzwoni budzik. Jest 5.00 rano. Czas stąd spadać. Stolice nigdy nie były na topie listy naszych przygód. Jedziemy do Jaipur. W tym celu udajemy się na dworzec kolejowy. Niestety know how, który znamy z dworców europejskich nie ma tu żadnego zastosowania. Za Chiny nie idzie się dowiedzieć co jedzie gdzie i o której. Booking office dla inostrancow od 8.00. Z każdej strony atakują nas naganiacze oferujący pomoc. Znamy te numery ale idziemy za jednym z nich żeby choć trochę poznać system. Trafiamy do małego biura na pięterku, gdzie koleś informuje nas, ze nie ma miejsc w klasach niższych i możemy jechać tylko najdroższą za 1200 rupii. Wychodzimy. Nie pierwszy raz próbują nas wygiąć wiec się nie dajemy. Wracamy na dworzec. Podejmujemy kolejna probe zakupu biletu. No way. Z każdego okienka odprawiają nas z kwitkiem. Pełna rozpacz. Decydujemy się na pomoc kolejnego naganiacza. Skonfrontujemy ich. Będziemy wiedzieli więcej. Ta sama śpiewka. Nie ma miejsc. Został tylko bus. Może być de lux za jedyne 900 rupii. Czujemy przez skórę, ze coś jest nie tak ale co robić. Możemy sterczeć na tym dworcu jeszcze cały dzień bez efektu. Decydujemy się. Jedziemy ponad 6h w ciasnym busiku. Po kilku przesiadkach dojeżdżamy do Jaipur. O tym, że nas zrobili na kilkaset rupii dowiemy się jutro. Wysiadamy przed miastem gdzie zwiedzamy Amber i Jaigarh - starożytne twierdze i budowle. Po drodze napotykamy stado słoni pod opieka opiekunów. Kąpały się w bajorze całe wymalowane w wielokolorowe wzory. Jak się potem okazało stroiły się na jutrzejszy festiwal słoni na którym byliśmy i opiszemy w następnym odcinku. Do miasta dojeżdżamy wieczorem, wybieramy hotel za 250 rupii. Tanio ale po wnikliwszych oględzinach pożałowaliśmy tej oszczędności. Łóżka twarde jak prycze z prześcieradłem noszącym ślady każdego wcześniejszego gościa. Jeden wielki brud. Odwagi starczyło mi tylko na przykrycie stop. Miasto sympatyczne. Zwiedzamy restauracje i idziemy spać.b&p
Dzwoni budzik. Jest 5.00 rano. Czas stąd spadać. Stolice nigdy nie były na topie listy naszych przygód. Jedziemy do Jaipur. W tym celu udajemy się na dworzec kolejowy. Niestety know how, który znamy z dworców europejskich nie ma tu żadnego zastosowania. Za Chiny nie idzie się dowiedzieć co jedzie gdzie i o której. Booking office dla inostrancow od 8.00. Z każdej strony atakują nas naganiacze oferujący pomoc. Znamy te numery ale idziemy za jednym z nich żeby choć trochę poznać system. Trafiamy do małego biura na pięterku, gdzie koleś informuje nas, ze nie ma miejsc w klasach niższych i możemy jechać tylko najdroższą za 1200 rupii. Wychodzimy. Nie pierwszy raz próbują nas wygiąć wiec się nie dajemy. Wracamy na dworzec. Podejmujemy kolejna probe zakupu biletu. No way. Z każdego okienka odprawiają nas z kwitkiem. Pełna rozpacz. Decydujemy się na pomoc kolejnego naganiacza. Skonfrontujemy ich. Będziemy wiedzieli więcej. Ta sama śpiewka. Nie ma miejsc. Został tylko bus. Może być de lux za jedyne 900 rupii. Czujemy przez skórę, ze coś jest nie tak ale co robić. Możemy sterczeć na tym dworcu jeszcze cały dzień bez efektu. Decydujemy się. Jedziemy ponad 6h w ciasnym busiku. Po kilku przesiadkach dojeżdżamy do Jaipur. O tym, że nas zrobili na kilkaset rupii dowiemy się jutro. Wysiadamy przed miastem gdzie zwiedzamy Amber i Jaigarh - starożytne twierdze i budowle. Po drodze napotykamy stado słoni pod opieka opiekunów. Kąpały się w bajorze całe wymalowane w wielokolorowe wzory. Jak się potem okazało stroiły się na jutrzejszy festiwal słoni na którym byliśmy i opiszemy w następnym odcinku. Do miasta dojeżdżamy wieczorem, wybieramy hotel za 250 rupii. Tanio ale po wnikliwszych oględzinach pożałowaliśmy tej oszczędności. Łóżka twarde jak prycze z prześcieradłem noszącym ślady każdego wcześniejszego gościa. Jeden wielki brud. Odwagi starczyło mi tylko na przykrycie stop. Miasto sympatyczne. Zwiedzamy restauracje i idziemy spać.b&p
Jaipur
Wtorek 14 marca 2006
Namaste, jesteśmy w Varanasi. Mistycznym mieście, gdzie przybywa się umrzeć. Ale my nie po to...
Wstajemy dosyć późno. Muszę przyznać, że podczas tego wyjazdu mamy problem z dyscypliną. To już drugi raz kiedy pozwalamy sobie pospać jak w sobotę. To chyba kultura Indii tak rozleniwia. Tutaj nikt nic nie musi. Zupełnie jak na Węgrzech. Szukamy kantoru. Skończyły się rupie i musimy zmienić dolary. Wszystkie banki od 10.00 więc chwilę czekamy na schodach. Potem wielki korowód biurokratyczny i mamy walutę.
Jaipur. Największe miasto Rajastanu. Zupełnie inne niż Dehli. Dużo lepsza organizacja, mniej brudu i smrodu. Nazywane różowym miastem od koloru budynków ciągnących się wzdłuż głównej ulicy starego miasta. Charakterystyczna jest jakość "helikopterów" - tak popularnie nazywane są tu auto riksze, czyli tajlandzkie tuk-tuki. Wszystkie są tu nowe, czyste i zadbane. Nowiutkie Piaggio prosto z fabryki. Z informacji zaczerpniętych wczoraj wiemy, że dziś w mieście wielkie święto- FESTIWAL SŁONI. To może być ciekawe. Szybko lecimy na miejsce startu - ogrody miejskie. Niestety. Procesja wystartowała przed nami. Nie mogą być daleko. Zostawione przez słonie kupy są jeszcze gorące parują i pachną. Trzymamy się tego śladu. Po godzinie widzimy pierwszy zad słonia. Kolorowy korowód z wymalowanymi słoniami (te same które widzieliśmy wczoraj) pomyka wraz z rozbawionym tłumem w kierunku stadionu wąskimi uliczkami miasta, wśród straganów, świątyń i meczetów.Robimy masę fotek okolicznych zjawisk ludzkich i docieramy wraz z tłumem na stadion. Kolejna atrakcja będzie mecz słoni w polo ale to dopiero o 4.00.Mamy chwile czasu wiec wracamy do miasta. Szybki ride po okolicznych zabytkach - City Palace, średniowieczne obserwatorium astronomiczne, itp itd. Upal daje się we znaki wiec trzeba szukać wodopoju. Jak wiemy w tym kraju nie jest to łatwe. Tu trzeba powiedzieć wprost - ten czynnik strasznie komplikuje naszą podróż. Nie może być tak, że po życiu w brudzie smrodzie i hałasie nie można było się napić wieczorem piwa!!! Toż poddajemy się wszystkim zarazkom bez walki! Długo tak nie pociągniemy. Jeśli tak dalej pójdzie to w końcu organizmy odmówią posłuszeństwa. Lądujemy w jedynej melinie w mieście. Miasto 1.5 miliona ludzi i tylko jedno miejsce gdzie możesz napić się piwa. Co za religia tak krzywdzi swój naród! Lokal gromadzi największe męty całej okolicy. Jesteśmy egzotycznym zjawiskiem tego krajobrazu. Zbliża się 4.00 wiec kierujemy się z powrotem na stadion. Po drodze Joharii Baazar - parę kilometrów straganów z wszelkiej maści badziewiem. Stadion. Obserwujemy przygotowania do wielkiej parady. Fascynujący moment do robienia zdjęc. Masa kolorów. Pomalowane dzieciaki, zwierzęta - słonie, konie, wielbłądy, woły. Wszystko jak z bajki o Sindbadzie. Ludzie bardzo sympatyczni. Nie protestują kiedy robi im sie zdjęcia. To jest znamienne. Duża różnica w stosunku do tego co obserwowaliśmy w krajach Azji takich jak Wietnam, Tajlandia, Kambodża czy Ameryka Pd. Maja duży dystans do tego co się wokół nich dzieje. Godzą się ze swoim losem taki jaki on jest. Nie dąża do jego zmiany. Brak jakiejkolwiek agresji. Dasz mu zarobić - dobrze, nie dasz- jeszcze lepiej. Wszystko jest gdzieś zapisane i nie ma sensu dążyc do tego żeby to zmienić. Ciekawa religia ale nie wyobrażam sobie jak można by im narzucić jakieś targety. Target - jaki target? Moja karma ma to gdzieś. Reszta na zdjęciach. Spadamy do miasta.
Namaste, jesteśmy w Varanasi. Mistycznym mieście, gdzie przybywa się umrzeć. Ale my nie po to...
Wstajemy dosyć późno. Muszę przyznać, że podczas tego wyjazdu mamy problem z dyscypliną. To już drugi raz kiedy pozwalamy sobie pospać jak w sobotę. To chyba kultura Indii tak rozleniwia. Tutaj nikt nic nie musi. Zupełnie jak na Węgrzech. Szukamy kantoru. Skończyły się rupie i musimy zmienić dolary. Wszystkie banki od 10.00 więc chwilę czekamy na schodach. Potem wielki korowód biurokratyczny i mamy walutę.
Jaipur. Największe miasto Rajastanu. Zupełnie inne niż Dehli. Dużo lepsza organizacja, mniej brudu i smrodu. Nazywane różowym miastem od koloru budynków ciągnących się wzdłuż głównej ulicy starego miasta. Charakterystyczna jest jakość "helikopterów" - tak popularnie nazywane są tu auto riksze, czyli tajlandzkie tuk-tuki. Wszystkie są tu nowe, czyste i zadbane. Nowiutkie Piaggio prosto z fabryki. Z informacji zaczerpniętych wczoraj wiemy, że dziś w mieście wielkie święto- FESTIWAL SŁONI. To może być ciekawe. Szybko lecimy na miejsce startu - ogrody miejskie. Niestety. Procesja wystartowała przed nami. Nie mogą być daleko. Zostawione przez słonie kupy są jeszcze gorące parują i pachną. Trzymamy się tego śladu. Po godzinie widzimy pierwszy zad słonia. Kolorowy korowód z wymalowanymi słoniami (te same które widzieliśmy wczoraj) pomyka wraz z rozbawionym tłumem w kierunku stadionu wąskimi uliczkami miasta, wśród straganów, świątyń i meczetów.Robimy masę fotek okolicznych zjawisk ludzkich i docieramy wraz z tłumem na stadion. Kolejna atrakcja będzie mecz słoni w polo ale to dopiero o 4.00.Mamy chwile czasu wiec wracamy do miasta. Szybki ride po okolicznych zabytkach - City Palace, średniowieczne obserwatorium astronomiczne, itp itd. Upal daje się we znaki wiec trzeba szukać wodopoju. Jak wiemy w tym kraju nie jest to łatwe. Tu trzeba powiedzieć wprost - ten czynnik strasznie komplikuje naszą podróż. Nie może być tak, że po życiu w brudzie smrodzie i hałasie nie można było się napić wieczorem piwa!!! Toż poddajemy się wszystkim zarazkom bez walki! Długo tak nie pociągniemy. Jeśli tak dalej pójdzie to w końcu organizmy odmówią posłuszeństwa. Lądujemy w jedynej melinie w mieście. Miasto 1.5 miliona ludzi i tylko jedno miejsce gdzie możesz napić się piwa. Co za religia tak krzywdzi swój naród! Lokal gromadzi największe męty całej okolicy. Jesteśmy egzotycznym zjawiskiem tego krajobrazu. Zbliża się 4.00 wiec kierujemy się z powrotem na stadion. Po drodze Joharii Baazar - parę kilometrów straganów z wszelkiej maści badziewiem. Stadion. Obserwujemy przygotowania do wielkiej parady. Fascynujący moment do robienia zdjęc. Masa kolorów. Pomalowane dzieciaki, zwierzęta - słonie, konie, wielbłądy, woły. Wszystko jak z bajki o Sindbadzie. Ludzie bardzo sympatyczni. Nie protestują kiedy robi im sie zdjęcia. To jest znamienne. Duża różnica w stosunku do tego co obserwowaliśmy w krajach Azji takich jak Wietnam, Tajlandia, Kambodża czy Ameryka Pd. Maja duży dystans do tego co się wokół nich dzieje. Godzą się ze swoim losem taki jaki on jest. Nie dąża do jego zmiany. Brak jakiejkolwiek agresji. Dasz mu zarobić - dobrze, nie dasz- jeszcze lepiej. Wszystko jest gdzieś zapisane i nie ma sensu dążyc do tego żeby to zmienić. Ciekawa religia ale nie wyobrażam sobie jak można by im narzucić jakieś targety. Target - jaki target? Moja karma ma to gdzieś. Reszta na zdjęciach. Spadamy do miasta.
Jajpur - Festiwal Słoni
Szybka kolacja. Musimy przebunkrować gdzieś do 2 w nocy - wtedy mamy pociąg do Agry. Knajpę zamykają o 11.15. Potem klapa. Wszystko zamknięte. Jedyny otwarty lokal to lodziarnia. Jemy lody i popijamy mixturę Maliniaka. Wszędzie podobnie. W Ameryce - Rum z Colą lub Tequilą ze Spritem tutaj - whisky z Colą. Idziemy na dworzec. Pociąg opóźniony o godzinę. W końcu podjeżdża. Wagony opisane kreda. Szukamy s13. Jest. Wpadamy. Dziki tłum lokalesów. Każdy walczy o swoje miejsce z zaciekłością tygrysa bengalskiego. Znajdujemy nasze miejsca. Oo!! Są kłopoty. Na naszym miejscu siedzi hinduska familia. Nie czekaliśmy na wyjaśnienia. FUCK OUT to było najlżejsze określenie jakiego użyliśmy. Oni nie wzruszeni. Twierdza, że to jest wagon S14 i to my powinniśmy się wynieść. Piotrek idzie sprawdzić. Na wagonie jak byk S13. Nasza furia osiąga poziom absolutu. Wizja 6 godzin bez miejsca potęguje naszą złość. Pięści się zaciskają. Szykujemy się na hindusów. Chcemy ich usunąć siłą. Łapię za bagaż jednego z nich. Pojawia się Japończyk. Ma ten sam problem - wagon 13, który jest wagonem 14. Okazuje się, że jakiemuś hindusowi odpowiedzialnemu za numerowanie wagonów, coś się pojebało. Źle opisał. Upss. Trzeba się wycofać. Robimy pewną minę zadowolonego z siebie człowieka z zachodu i wychodzimy ostentacyjnie z podniesiona głową. Żeby nie myśleli lokalesi, że wygrali.
W końcu jesteśmy na swoich miejscach. Sleeping Carriage 2nd class. Bardzo rigid. Trzy prycze w pionie razy 2 i 2 w korytarzu. Nad nami wiatraki. Okna- kraty. Klientela - Lower class plus żołnierze. Sadowimy się na pryczach. Najwazniejsze - zabezpieczyć plecaki i kasę. Przekładamy dolary z łydek (zwisają za prycze) na ramiona (bezpieczniej), plecaki pod głowy. Niewygoda jak skurczysyn, wszystko boli, dookoła hałas i ruch jak na Marszałkowskiej, dzieci ryczą, muzułmany się modlą - koszmar! PKP we love you.B&P
W końcu jesteśmy na swoich miejscach. Sleeping Carriage 2nd class. Bardzo rigid. Trzy prycze w pionie razy 2 i 2 w korytarzu. Nad nami wiatraki. Okna- kraty. Klientela - Lower class plus żołnierze. Sadowimy się na pryczach. Najwazniejsze - zabezpieczyć plecaki i kasę. Przekładamy dolary z łydek (zwisają za prycze) na ramiona (bezpieczniej), plecaki pod głowy. Niewygoda jak skurczysyn, wszystko boli, dookoła hałas i ruch jak na Marszałkowskiej, dzieci ryczą, muzułmany się modlą - koszmar! PKP we love you.B&P
Środa 15 marca 2006
Agra. 8.00 rano. Miasto z ikoną Indii - Taj Mahal - największy meczet w kraju. Wymięci, brudni i zmęczeni ale pełni zapału by zwiedzać. Łapiemy helikopter. Widać różnicę. Jakość spadła jakieś kilka klas. Stare, zaniedbane i zdezelowane. Dziwne. Jak na miejsce, które odwiedza cały świat. Dookoła wielki syf. Drogi dalekie od standardów nawet Dehli. Zero infrastruktury. Tylko piękno fortecy obronnej, którą mijamy zmienia nasze odczucia. Po chwili docieramy do bramy wschodniej Taj. Zamknięta. Otwierają od 09.00. To nawet dobrze. Mamy czas na śniadanie.
Jest 9.00. Wchodzimy przez bramę. Przejście przez bramki wykrywaczy metalu i bez komórek, gum do żucia i innych obrazoburczych przedmiotów jesteśmy w środku. Tam jak na pocztowce. Wielka swiątynia wraz z okolicznymi zabudowaniami. Tak to jest z ikonami, ze trzeba je zobaczyć. Nie ważne, że wokół dużo równie atrakcyjnych rzeczy. Musimy jednak przyznać, ze było warto. Robi wrażenie. Cała z marmuru na tle płynacej w dole rzeki. Szukamy miejsca na krótki sen. Poprzednia noc w piociągu daje o sobie znać. Próbojemy na kamiennych występach Taj Mahal. Nie da rady. Kamienie ciągna jak cholera. W końcu znajdujemy ławki w ogrodzie. To jest to. Cieplutko pod drzewkiem w obliczu Allaha sen dobrze nam zrobi. I zrobił. Po godzince wstajemy odmienieni.
Agra. 8.00 rano. Miasto z ikoną Indii - Taj Mahal - największy meczet w kraju. Wymięci, brudni i zmęczeni ale pełni zapału by zwiedzać. Łapiemy helikopter. Widać różnicę. Jakość spadła jakieś kilka klas. Stare, zaniedbane i zdezelowane. Dziwne. Jak na miejsce, które odwiedza cały świat. Dookoła wielki syf. Drogi dalekie od standardów nawet Dehli. Zero infrastruktury. Tylko piękno fortecy obronnej, którą mijamy zmienia nasze odczucia. Po chwili docieramy do bramy wschodniej Taj. Zamknięta. Otwierają od 09.00. To nawet dobrze. Mamy czas na śniadanie.
Jest 9.00. Wchodzimy przez bramę. Przejście przez bramki wykrywaczy metalu i bez komórek, gum do żucia i innych obrazoburczych przedmiotów jesteśmy w środku. Tam jak na pocztowce. Wielka swiątynia wraz z okolicznymi zabudowaniami. Tak to jest z ikonami, ze trzeba je zobaczyć. Nie ważne, że wokół dużo równie atrakcyjnych rzeczy. Musimy jednak przyznać, ze było warto. Robi wrażenie. Cała z marmuru na tle płynacej w dole rzeki. Szukamy miejsca na krótki sen. Poprzednia noc w piociągu daje o sobie znać. Próbojemy na kamiennych występach Taj Mahal. Nie da rady. Kamienie ciągna jak cholera. W końcu znajdujemy ławki w ogrodzie. To jest to. Cieplutko pod drzewkiem w obliczu Allaha sen dobrze nam zrobi. I zrobił. Po godzince wstajemy odmienieni.
Taj Mahal
Zwiedzanie miasta - Fort, grobowiec Abhara-największy z mongolskich sułtanów. Wieczór. Musimy się stąd wydostać. Kolejna przystań to Varanasi. Jedziemy na dworzec w celu ustalenia szczegółów. Jak wiemy jest to nie lada wyzwanie. Z dziwnych powodów, Hindusi postanowili tak skomplikować system zakupu biletów, że przejście tego biurokratycznego korowodu to nie lada wyczyn. Najpierw, trzeba się udać do Inquiry Office. Tam powiedzą o której jedzie pociąg w pożądanym kierunku. Potem Turist Office. Gdzie to jest, tylko Visznu wie. Right, left and then right to the left. Tam powiedzą coś zupełnie innego i w końcu i tak trzeba się udać do Station Managera, który odeśle do Turist Office. Tam za drugim razem zmieniają zeznania i mówią, że trzeba iść do Booking Office. Też cholera wie gdzie! Po kilku minutach poszukiwania znajdujesz i dowiadujesz się, żeby tam podejść, musisz wypełnić kwita z wszystkimi danymi o twojej podróży (których nie znasz btw.) W końcu z wypełnionym kwitem stajesz szczęśliwy w kolejce do okienka. Jest tylko jedno takie okienko. Uprzywilejowane dla pewnych grup. Podaje w kolejności:- foreign turist - czyli my- niepełnosprawni- walczący o wolność- emeryci- dziennikarze i żołnierze. Brawo. Wraz z niepełnosprawnymi stanowimy najbardziej uprzywilejowaną grupę w tym kraju.
W końcu upragniony bilet. Niestety tylko open. Nie ma miejsc. Pół godziny przed odjazdem mamy przyjść i potwierdzić z kierownikiem pociągu. Przed 9 jesteśmy. Ku naszemu zdziwieniu bez trudu udaje się potwierdzić miejsca w sleeping cariage 2nd class. Przed nami 12 godzin drogi do Varanasi. Jak się okazało, dla mnie najbardziej koszmarne 12 godzin w życiu. Ale o tym w następnym odcinku.
B&P
W końcu upragniony bilet. Niestety tylko open. Nie ma miejsc. Pół godziny przed odjazdem mamy przyjść i potwierdzić z kierownikiem pociągu. Przed 9 jesteśmy. Ku naszemu zdziwieniu bez trudu udaje się potwierdzić miejsca w sleeping cariage 2nd class. Przed nami 12 godzin drogi do Varanasi. Jak się okazało, dla mnie najbardziej koszmarne 12 godzin w życiu. Ale o tym w następnym odcinku.
B&P
Czwartek 16 marca 2006
Minęła północ. Mija kolejna godzina męczącej podróży pociągiem na trasie Agra - Varanasi. Leżę na pryczy i nie mogę zasnąć. Dookoła cały czas coś się dzieje. Ludzie chodzą, krzyczą, coś się tłucze. Dodatkowo trzeba pilnować bagażu. Duży plecak robi za poduszkę, drugi mniejszy z aparatem trzymam kurczowo. Z każdą minutą czuję się coraz gorzej. Hinduska kuchnia daje się we znaki. Cale jej bogactwo jakie udało mi się zgromadzić poprzedniego dnia chce się wydostać na wolność. Nie mam już siły tego powstrzymać. Kończy się kilkoma wizytami w uroczej toalecie wagonowej. Pełna rozkosz. Akurat o takich warunkach marzyłem w razie kryzysu. Odwodnienie organizmu. Zostało jeszcze 5h do końca. Trzeba wytrzymać. Dojeżdżamy o 9.00 rano. Jestem pijany z wyczerpania. Idę ślepo za Piotrkiem cedząc jedno słowo: Hotel. Padam na wyro i tak zostaje do następnego dnia rano. Piotrek w międzyczasie robi rekonesans miasta i plan na jutro. Tak zachwalana kuchnia indyjska niestety zupełnie nam nie przypadła do gustu. Same fucken Vegety. Nie ma szans na znalezienie jakiegoś miejsca sprzedającego mięso. Do tego brak piwa. Jak przeżyć w takich warunkach. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy ale brak normalnego pożywienia mocno osłabia nasze moce podróżnicze. Jak się okazało za chwile miało to wpływ na zmianę naszego planu podróży.
Piątek 17 marca 2006
Rano. Z trudem zwlekamy się z łóżek. Trzeba. Jesteśmy w magicznym mieście - Varanasi. To tutaj nad brzegami Gangesu ludzie przybywają, żeby umrzeć i oddać swoje ciało świętej rzece. Na całej jej długości rozstawione są tak zwane Ghaty - kamienne schody ze swiątynia na szczycie. Na nich zbierają się ludzie całymi rodzinami aby obmyć ciało świętą wodą. Jest tez jeden szczególny Ghat. Cały obłożony drzewem opałowym. Wokół płoną ogniska. Pełno ludzi. Podchodzimy bliżej. Całość, wraz z unoszącym się dymem robi piorunujące wrażenie. Widzimy jak mężczyzna niesie małe zawiniątko. Wystaje z niego główka martwej dziewczynki. Wraz z kilkoma innymi osobami wsiadają do łódki i wypływają kilka metrów od brzegu. Po chwili zawiniątko wrzucają do wody. Modlą się i wracają. Siadamy na schodach w milczeniu. Czujemy atmosferę śmierci. Po chwili na noszach owiniętych kolorowym suknem przynoszą kolejną zmarłą. Zanurzają w wodzie i przygotowują stos. Nie możemy robić zdjęć. Zabronione. Idziemy dalej.Wynajmujemy motorboat. Popływamy wzdłuż Gangesu i pooglądamy z daleka. Pływamy godzinę. Rzeka szerokości Wisły. Za to dużo brudniejsza. Jest to jeden wielki ściek gromadzący cały syf wszystkich mieszkających wzdłuż niej ludzi. Może to i lepiej. Wyobraźcie sobie jaki byłby widok, gdyby woda była przejrzysta i można by zobaczyć co leży na dnie. Raj dla nurków. Drugi po Hurghadzie.
Minęła północ. Mija kolejna godzina męczącej podróży pociągiem na trasie Agra - Varanasi. Leżę na pryczy i nie mogę zasnąć. Dookoła cały czas coś się dzieje. Ludzie chodzą, krzyczą, coś się tłucze. Dodatkowo trzeba pilnować bagażu. Duży plecak robi za poduszkę, drugi mniejszy z aparatem trzymam kurczowo. Z każdą minutą czuję się coraz gorzej. Hinduska kuchnia daje się we znaki. Cale jej bogactwo jakie udało mi się zgromadzić poprzedniego dnia chce się wydostać na wolność. Nie mam już siły tego powstrzymać. Kończy się kilkoma wizytami w uroczej toalecie wagonowej. Pełna rozkosz. Akurat o takich warunkach marzyłem w razie kryzysu. Odwodnienie organizmu. Zostało jeszcze 5h do końca. Trzeba wytrzymać. Dojeżdżamy o 9.00 rano. Jestem pijany z wyczerpania. Idę ślepo za Piotrkiem cedząc jedno słowo: Hotel. Padam na wyro i tak zostaje do następnego dnia rano. Piotrek w międzyczasie robi rekonesans miasta i plan na jutro. Tak zachwalana kuchnia indyjska niestety zupełnie nam nie przypadła do gustu. Same fucken Vegety. Nie ma szans na znalezienie jakiegoś miejsca sprzedającego mięso. Do tego brak piwa. Jak przeżyć w takich warunkach. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy ale brak normalnego pożywienia mocno osłabia nasze moce podróżnicze. Jak się okazało za chwile miało to wpływ na zmianę naszego planu podróży.
Piątek 17 marca 2006
Rano. Z trudem zwlekamy się z łóżek. Trzeba. Jesteśmy w magicznym mieście - Varanasi. To tutaj nad brzegami Gangesu ludzie przybywają, żeby umrzeć i oddać swoje ciało świętej rzece. Na całej jej długości rozstawione są tak zwane Ghaty - kamienne schody ze swiątynia na szczycie. Na nich zbierają się ludzie całymi rodzinami aby obmyć ciało świętą wodą. Jest tez jeden szczególny Ghat. Cały obłożony drzewem opałowym. Wokół płoną ogniska. Pełno ludzi. Podchodzimy bliżej. Całość, wraz z unoszącym się dymem robi piorunujące wrażenie. Widzimy jak mężczyzna niesie małe zawiniątko. Wystaje z niego główka martwej dziewczynki. Wraz z kilkoma innymi osobami wsiadają do łódki i wypływają kilka metrów od brzegu. Po chwili zawiniątko wrzucają do wody. Modlą się i wracają. Siadamy na schodach w milczeniu. Czujemy atmosferę śmierci. Po chwili na noszach owiniętych kolorowym suknem przynoszą kolejną zmarłą. Zanurzają w wodzie i przygotowują stos. Nie możemy robić zdjęć. Zabronione. Idziemy dalej.Wynajmujemy motorboat. Popływamy wzdłuż Gangesu i pooglądamy z daleka. Pływamy godzinę. Rzeka szerokości Wisły. Za to dużo brudniejsza. Jest to jeden wielki ściek gromadzący cały syf wszystkich mieszkających wzdłuż niej ludzi. Może to i lepiej. Wyobraźcie sobie jaki byłby widok, gdyby woda była przejrzysta i można by zobaczyć co leży na dnie. Raj dla nurków. Drugi po Hurghadzie.
Varanasi
Włóczymy się po mieście. Bazary, sklepy i takie tam. Szukamy jakiejś żywności ale znów porażka. Vegeta rules. Mój rozdrażniony żołądek na samą myśl skręca się w bólu. Żeby sobie pomoc myślę o kurczakach. Na pocieszenie znaleźliśmy norę gdzie dawali piwo. Speluna jak na Kijowskiej. Ale jedyna na 2 milionowe miasto. Nie można wybrzydzać. Zapada zmrok. Wracamy nad rzekę. Trafiamy na fascynujące widowisko mistyczne. Tańczący mnisi odprawiają modły na podestach. Gra muzyka. Feria świateł i barw. Jakiś koleś zakłada nam na szyje naszyjnik z kwiatów i robi kropkę na czole. Każe powtarzać po sobie jemu znana tylko mantrę. Powtarzamy. Czujemy się uduchowieni. Świat jest piękny. Hare Kriszna, Hare Rama, Hare, Hare. Niech żyje Vegeta, nie będę jadł kurczaków!!! Zapalamy po światełku i puszczamy ja na wodę Gangesu aby dołączyły do innych wcześniej puszczonych. Za chwile nasz mentor burzy idealny obraz Świata miłosci i bezinteresowności i wyciąga bezczelnie łapę po kasę. O żesz ty. To ja się dla ciebie nawróciłem a ty mi tu z kasa! Dajemy 50 rupii żeby spadał i cofamy przyrzeczenie, ze nie będziemy jeść kurczaków.
Dzień kończymy u hindusa w barze złamani Vegetą. Jemy ryż z jakimś serowym ścierwem. Niestety po raz kolejny produkt ten nie zadomowił się u mnie zbyt długo. Przed nami poważna dyskusja. Ja nie mam już ochoty dłużej się męczyć i chce spadać z Indii. Piotrek, chce do Kalkuty, tak jak planowaliśmy w samolocie. Tylko to 16 godzin jazdy pociągiem!!!. Ja tego nie przeżyję. Dodatkowo coś nam nie zagrało z Indiami. To na pewno bardzo interesujący kraj ale nie na nasz styl uprawiania turystyki. Tu trzeba przyjechać na rok, modlić się i nie lubić kurczaków i piwa. Decydujemy jechać prosto do Nepalu. Tam jest szansa na adrenalinę i fun. Idziemy spać. Jutro o 5.00 rano busik na granice z Nepalem. Caly dzien jazdy.B&P
Dzień kończymy u hindusa w barze złamani Vegetą. Jemy ryż z jakimś serowym ścierwem. Niestety po raz kolejny produkt ten nie zadomowił się u mnie zbyt długo. Przed nami poważna dyskusja. Ja nie mam już ochoty dłużej się męczyć i chce spadać z Indii. Piotrek, chce do Kalkuty, tak jak planowaliśmy w samolocie. Tylko to 16 godzin jazdy pociągiem!!!. Ja tego nie przeżyję. Dodatkowo coś nam nie zagrało z Indiami. To na pewno bardzo interesujący kraj ale nie na nasz styl uprawiania turystyki. Tu trzeba przyjechać na rok, modlić się i nie lubić kurczaków i piwa. Decydujemy jechać prosto do Nepalu. Tam jest szansa na adrenalinę i fun. Idziemy spać. Jutro o 5.00 rano busik na granice z Nepalem. Caly dzien jazdy.B&P
Varanasi cd.
Sobota 18 marca 2006
5.00 rano. Niestety musimy przełożyć wyjazd o godzinę. Wczorajsza kolacja postanowiła zostać w Indiach. Potem przekładamy o kolejna. Stabilizacja organizmu. Jesteśmy na dworcu o 8.00. Wciskamy się w malutki autobusik i z kolanami przy brodzie wyruszamy w kierunku granicy. Kolejna koszmarna podróż. Na czczo, o wodzie i sucharach w tumanach kurzu. Tak było cały dzień. Na granice docieramy ok. 8.00 wieczorem. Miasteczko Sunauli. Robimy zdjęcia przed brama wjazdowa. Welcome to Nepal. Zostawiamy Indie. Czujemy ulgę. Ten kraj jakoś zmęczył nas psychicznie. Imigration Office. Pierwsze wrażenie jest pozytywne. Inni ludzie. Z jajami. Widać ten błysk w oku. Nie to co te Indyjskie duchy w sukmanach i turbanach. 30 dolców i mamy wizy. Przechodzimy. Dokoła pełno uzbrojonych żołnierzy i transportery opancerzone. Co chwila worki z piachem na stanowiska strzelnicze. Ktoś tu z kimś wojuje. Szukamy hotelu. Też pozytywnie. Ceny niższe niż w Indiach a standard wyższy. Schodzimy do restauracji. Musimy coś zjeść bo sami zaczynamy przypominać Indyjskie duchy. Patrzymy w menu. Są!!! Kurczaki!!! Piwo tez! Wraca życie i przygoda. Od gości hotelowych dowiadujemy się że w tej części kraju partyzanci maoistowscy prowadzą działania zbrojne przeciwko wojsku króla. Żadne autobusy nie wyjeżdżają z miasta. A my musimy jechać dalej. Pokhara lub Kathmandu. Piotrek dowiaduje się w barze że jednak ludzie organizują się i będzie jakiś transport rano. Mamy być o 7.00 i sprawdzić. Idziemy spać. W końcu najedzeni.
5.00 rano. Niestety musimy przełożyć wyjazd o godzinę. Wczorajsza kolacja postanowiła zostać w Indiach. Potem przekładamy o kolejna. Stabilizacja organizmu. Jesteśmy na dworcu o 8.00. Wciskamy się w malutki autobusik i z kolanami przy brodzie wyruszamy w kierunku granicy. Kolejna koszmarna podróż. Na czczo, o wodzie i sucharach w tumanach kurzu. Tak było cały dzień. Na granice docieramy ok. 8.00 wieczorem. Miasteczko Sunauli. Robimy zdjęcia przed brama wjazdowa. Welcome to Nepal. Zostawiamy Indie. Czujemy ulgę. Ten kraj jakoś zmęczył nas psychicznie. Imigration Office. Pierwsze wrażenie jest pozytywne. Inni ludzie. Z jajami. Widać ten błysk w oku. Nie to co te Indyjskie duchy w sukmanach i turbanach. 30 dolców i mamy wizy. Przechodzimy. Dokoła pełno uzbrojonych żołnierzy i transportery opancerzone. Co chwila worki z piachem na stanowiska strzelnicze. Ktoś tu z kimś wojuje. Szukamy hotelu. Też pozytywnie. Ceny niższe niż w Indiach a standard wyższy. Schodzimy do restauracji. Musimy coś zjeść bo sami zaczynamy przypominać Indyjskie duchy. Patrzymy w menu. Są!!! Kurczaki!!! Piwo tez! Wraca życie i przygoda. Od gości hotelowych dowiadujemy się że w tej części kraju partyzanci maoistowscy prowadzą działania zbrojne przeciwko wojsku króla. Żadne autobusy nie wyjeżdżają z miasta. A my musimy jechać dalej. Pokhara lub Kathmandu. Piotrek dowiaduje się w barze że jednak ludzie organizują się i będzie jakiś transport rano. Mamy być o 7.00 i sprawdzić. Idziemy spać. W końcu najedzeni.
Niedziela 19 marca 2006
To kolejne moje urodziny na obcym kontynencie. Rok temu spędzaliśmy je w górskim obozie na wys. 5.000 m w Andach w Boliwii pijąc rum. Było ciekawie. Dziś chyba tak nie będzie. Ale zobaczymy. Wychodzimy przed hotel. Ludzie się kręcą i pytają nawzajem jaka jest sytuacja. Partyzanci mieszają ale transport jest. Będzie drożej ale co zrobić. Za ryzyko trzeba płacić. Opowiadają nam historyjkę, że ostatnio jak maoiści złapali taki transport to kierowcy obcięli ręce, autobus spalili a turystów puścili pieszo. I tak dobrze. Gorzej jakby turystom obcięli ręce.
Po 8.00 wyjeżdżamy zapakowani z bandą japońskich turystów i kilkoma lokalesami. Powoli do naszego autobusu dołączają inne i tworzy się konwój. Cały czas mijamy patrole wojskowe obwieszone ciężką amunicją i amfibie ustawione na rogatkach. Zbaczamy z głównej drogi i jedziemy wąską zakurzona polną drogą. Prędkość góra 30 km/h w tumanach kurzu z trudem oddychamy. Z czasem na czoło konwoju dojeżdża wojskowy wóz pancerny z żołnierzami uzbrojonymi po zęby. Będą nas chronić. Co chwila stajemy. Żołnierze sprawdzają odcinek drogi przed nami. Pojawiają się helikoptery. Też będą nas wspierać. Sceneria jak z filmu Pluton. Pełno wojska, krążące helikoptery, dookoła dżungla i góry. Robię parę zdjęć. Wyślę do TVP będzie jutro w Wiadomościach. Jedziemy dalej. Stajemy co pół godziny.Droga wydłuża się niemiłosiernie. Z 250 kilometrów przejechaliśmy 80 w ciągu 5 godzin. Kolejny postój się wydłuża.
Wąwóz. Dookoła strome zbocza. Wychodzimy z autobusu. Nie możemy znieść upału. Trzeba się schować w cień. Przysiadamy pod skałą. Śmiejemy się, że brakuje tylko strzelaniny i wybuchu bomb. Nasze słowa maja moc sprawczą. Za sekundę z przodu kolumny dobiega nas huk ogromnego wybuchu. Wszyscy podrywają się z przerażeniem. Co to było? Partyzanci? Powoli dym opada i wyłaniają się żołnierze w kamizelkach. To oni podłożyli ładunek, bo pewnie podejrzewali jakąś zasadzkę. Tym razem się udało. Jedziemy dalej. Po kolejnych kilku godzinach, żołnierze nas opuszczają. Przewieźli nas bezpiecznie przez zagrożony teren. Machamy im z wdzięczności. Marusia też. Po 17.00 docieramy do miasteczka o cięękiej nazwie. Dowiadujemy się, ze dalej nie pojedziemy bo zapada zmrok i wtedy jazda jest tylko na własne ryzyko. Partyzanci zwiększaja swoja aktywność. Znajdujemy hotelik za 3 dolce z dużym tarasem. To jest to. Idealne miejsce na imprezę urodzinowa. Tego się nie spodziewałem. Urodziny w mieście, którego nie znam nawet nazwy w środku buszującej partyzantki. Impreza była udana. Czas upłynal na filozoficznych dyskusjach na temat roli kobiety i małżeństwa w życiu nowoczesnego mężczyzny. Ci, którzy chcieliby otrzymać konspekt, zapraszamy po powrocie. Jutro rano dalej w drogę. Nasz cel - Pokhara - podnóże Annapurny.
B&P
To kolejne moje urodziny na obcym kontynencie. Rok temu spędzaliśmy je w górskim obozie na wys. 5.000 m w Andach w Boliwii pijąc rum. Było ciekawie. Dziś chyba tak nie będzie. Ale zobaczymy. Wychodzimy przed hotel. Ludzie się kręcą i pytają nawzajem jaka jest sytuacja. Partyzanci mieszają ale transport jest. Będzie drożej ale co zrobić. Za ryzyko trzeba płacić. Opowiadają nam historyjkę, że ostatnio jak maoiści złapali taki transport to kierowcy obcięli ręce, autobus spalili a turystów puścili pieszo. I tak dobrze. Gorzej jakby turystom obcięli ręce.
Po 8.00 wyjeżdżamy zapakowani z bandą japońskich turystów i kilkoma lokalesami. Powoli do naszego autobusu dołączają inne i tworzy się konwój. Cały czas mijamy patrole wojskowe obwieszone ciężką amunicją i amfibie ustawione na rogatkach. Zbaczamy z głównej drogi i jedziemy wąską zakurzona polną drogą. Prędkość góra 30 km/h w tumanach kurzu z trudem oddychamy. Z czasem na czoło konwoju dojeżdża wojskowy wóz pancerny z żołnierzami uzbrojonymi po zęby. Będą nas chronić. Co chwila stajemy. Żołnierze sprawdzają odcinek drogi przed nami. Pojawiają się helikoptery. Też będą nas wspierać. Sceneria jak z filmu Pluton. Pełno wojska, krążące helikoptery, dookoła dżungla i góry. Robię parę zdjęć. Wyślę do TVP będzie jutro w Wiadomościach. Jedziemy dalej. Stajemy co pół godziny.Droga wydłuża się niemiłosiernie. Z 250 kilometrów przejechaliśmy 80 w ciągu 5 godzin. Kolejny postój się wydłuża.
Wąwóz. Dookoła strome zbocza. Wychodzimy z autobusu. Nie możemy znieść upału. Trzeba się schować w cień. Przysiadamy pod skałą. Śmiejemy się, że brakuje tylko strzelaniny i wybuchu bomb. Nasze słowa maja moc sprawczą. Za sekundę z przodu kolumny dobiega nas huk ogromnego wybuchu. Wszyscy podrywają się z przerażeniem. Co to było? Partyzanci? Powoli dym opada i wyłaniają się żołnierze w kamizelkach. To oni podłożyli ładunek, bo pewnie podejrzewali jakąś zasadzkę. Tym razem się udało. Jedziemy dalej. Po kolejnych kilku godzinach, żołnierze nas opuszczają. Przewieźli nas bezpiecznie przez zagrożony teren. Machamy im z wdzięczności. Marusia też. Po 17.00 docieramy do miasteczka o cięękiej nazwie. Dowiadujemy się, ze dalej nie pojedziemy bo zapada zmrok i wtedy jazda jest tylko na własne ryzyko. Partyzanci zwiększaja swoja aktywność. Znajdujemy hotelik za 3 dolce z dużym tarasem. To jest to. Idealne miejsce na imprezę urodzinowa. Tego się nie spodziewałem. Urodziny w mieście, którego nie znam nawet nazwy w środku buszującej partyzantki. Impreza była udana. Czas upłynal na filozoficznych dyskusjach na temat roli kobiety i małżeństwa w życiu nowoczesnego mężczyzny. Ci, którzy chcieliby otrzymać konspekt, zapraszamy po powrocie. Jutro rano dalej w drogę. Nasz cel - Pokhara - podnóże Annapurny.
B&P
Poniedziałek 20 marca 2006
5.00 rano dzwonią budziki. Wczorajsza impreza pozostawiła trwałe piętno na naszej kondycji. Z bólem zwlekamy się z łóżek. Trzeba być przed autobusem o 5.30. Jesteśmy pierwsi. Moja wiara w punktualność Japończyków została zachwiana. Przychodzą dopiero po kilkunastu minutach. Dopiero grubo po 6.00 jesteśmy w komplecie i możemy jechać. Podróż przebiega spokojnie. Po około 3 godzinach dojeżdżamy do Pokhary - drugiego miasta w Nepalu. Stąd wyruszają wszystkie wyprawy na Annapurnę - jednego z 8 osmiotysieczników na świecie. Mamy to również w planie. Miasto robi na nas pozytywne wrażenie. Bardzo poukładane z dużą ilością restauracji i agencji turystycznych. Nie ma ryksz. Jedyny środek szybkiego transportu to taxówki. Bierzemy jedną. Wiezie nas do hotelu. Wszystkie zlokalizowane są wzdłuż jeziora. Hotel w porządku. Standard dużo lepszy od dotychczasowych i cena rownież atrakcyjna - 250 rupii za noc. Szybki prysznic i w miasto. Pierwszy cel to jadłodajnia. Musimy coś przyjąć po 2 dniach podróży i nic nie jedzenia. Bierzemy wypasiony zestaw śniadaniowy i jest dobrze. Wraca jasność umysłu.To wystarczy, żeby zacząć planować dalszy pobyt. Nasz cel - Annapurna. Nie sam szczyt, bo to tylko dla himalaistów. Jest to bardzo okrutna góra. Wysokość 8090 mnpm. Ze wszystkich, którzy próbowali ja zdobyć, przeżyła tylko połowa. Nas zadowoli podejście pod jej podnóże. Idziemy do agencji. Jest w ofercie 4 dniowy treking. Po krótkim namyśle bierzemy. Wymarsz jutro rano. Bierzemy przewodnika bo tani. Dodatkowo może nam poopowiadać parę ciekawych rzeczy. Musimy jeszcze wykupić pozwolenie na wymarsz. Kosztuje niemało - po 2.000 rupii na twarz. Dodatkowo informują nas, że w górach możemy zostać poproszeni o dodatkowa opłatę. Tam teren kontrolują maoiści, którzy pobierają swoje opłaty za zwiedzanie - ok. 15 dolców za łeb. Nieźle - dwa ośrodki władzy w jednym kraju.
Reszta dnia dosyć leniwa. Ciężka podróż usprawiedliwia taki stan rzeczy. Snujemy się po restauracjach i budujemy formę na wyprawę. W mieście pełno ciężkiej armii. Dowiadujemy się, że przed godziną wyjechał stąd król, który ma tu rezydencje weekendową. Musi biedak chować się pod ciężką ochroną. Nikt go tu nie lubi. Odkąd wymordował całą swoją rodzinę w celu objęcia pełni władzy ma chłopak problemy ze społeczeństwem. Ale to nie nasze zmartwienie. Nas wojsko specjalnie nie stresuje. Tworzy ciekawe tło do okolicznego środowiska. Na zakończenie dnia znajdujemy ciekawy klub z tańczącymi dziewczętami. Przyjmujemy kilka drinków i idziemy spać.
Wtorek 21 marca 2006
Wstajemy 6.30 rano. Szybkie śniadanie. Pod restaurant podjeżdża nasz guide. Będziemy jechać kilkanaście km za miasto skąd rusza nasz szlak. Najapul - tu zaczyna się nasza himalajska przygoda. Początkowo podejście dosyć łagodne. Idziemy przez urocze nepalskie wioski i obserwujemy toczące się w nich życie. Potem zaczynają się stromizny. Tak jest już przez następne kilka godzin. W końcu docieramy do pierwszego postoju i noclegu - Ulleri. Jesteśmy na poziomie 1.900 mnpm. Kwaterujemy się w surowym hoteliku. Drewniany pokój z dwiema pryczami i doklejona niby łazienka. Cała z blachy z jednym kranem i kiblem. Cool klimat. W tych okolicznościach przyrody to naprawdę pasuje. No i nie ma komarów. Zmęczeni podejściem idziemy spać. Wstajemy na kolację. Do hoteliku dobili kolejni himalaiści. Dwie japonki, jeden włoch, ruski i brytyjczyk. Siedzimy przy stole na dworze i rozprawiamy. Z chmur co chwila wyłania się na kilka sekund szczyt Annapurny. Jest boski. To naprawdę potęga. Po zmroku robi się naprawdę chłodno. Nasz guide proponuje nam lokalne wino Raksi. Jest to główny trunek tutejszej ludności. Smakuje jak sake. Podawane w czajniku i podgrzane. Ma jakieś 25%. Nawet smakuje. Do czajnika dosiada się ruski. Na ten naród zawsze można liczyć. Zawartość szybko znika z czajnika. Robi się cieplej. W sali głównej hotelu kilka lokalesów wytrwale gra w bliżej nie znaną nam grę. Idziemy sprawdzić. To Caramboard. Kwadratowy stół z czterema dziurami w każdym z kątów. Nepalska odmiana snookera. Na środku dwukolorowe żetony. Strzela się palcami. Blat posypany mąką w celu osłabienia tarcia. Kolejne pół godziny spędzamy na rozpoznaniu zasad. Potem przejmujemy stół. Team polsko-rusko-włoski przystępuje do gry. Wciągnęło nas na dobre. Trwało to dobre trzy godziny. Potem spać. Jutro kolejny odcinek drogi do Ghorepani.
B&P
5.00 rano dzwonią budziki. Wczorajsza impreza pozostawiła trwałe piętno na naszej kondycji. Z bólem zwlekamy się z łóżek. Trzeba być przed autobusem o 5.30. Jesteśmy pierwsi. Moja wiara w punktualność Japończyków została zachwiana. Przychodzą dopiero po kilkunastu minutach. Dopiero grubo po 6.00 jesteśmy w komplecie i możemy jechać. Podróż przebiega spokojnie. Po około 3 godzinach dojeżdżamy do Pokhary - drugiego miasta w Nepalu. Stąd wyruszają wszystkie wyprawy na Annapurnę - jednego z 8 osmiotysieczników na świecie. Mamy to również w planie. Miasto robi na nas pozytywne wrażenie. Bardzo poukładane z dużą ilością restauracji i agencji turystycznych. Nie ma ryksz. Jedyny środek szybkiego transportu to taxówki. Bierzemy jedną. Wiezie nas do hotelu. Wszystkie zlokalizowane są wzdłuż jeziora. Hotel w porządku. Standard dużo lepszy od dotychczasowych i cena rownież atrakcyjna - 250 rupii za noc. Szybki prysznic i w miasto. Pierwszy cel to jadłodajnia. Musimy coś przyjąć po 2 dniach podróży i nic nie jedzenia. Bierzemy wypasiony zestaw śniadaniowy i jest dobrze. Wraca jasność umysłu.To wystarczy, żeby zacząć planować dalszy pobyt. Nasz cel - Annapurna. Nie sam szczyt, bo to tylko dla himalaistów. Jest to bardzo okrutna góra. Wysokość 8090 mnpm. Ze wszystkich, którzy próbowali ja zdobyć, przeżyła tylko połowa. Nas zadowoli podejście pod jej podnóże. Idziemy do agencji. Jest w ofercie 4 dniowy treking. Po krótkim namyśle bierzemy. Wymarsz jutro rano. Bierzemy przewodnika bo tani. Dodatkowo może nam poopowiadać parę ciekawych rzeczy. Musimy jeszcze wykupić pozwolenie na wymarsz. Kosztuje niemało - po 2.000 rupii na twarz. Dodatkowo informują nas, że w górach możemy zostać poproszeni o dodatkowa opłatę. Tam teren kontrolują maoiści, którzy pobierają swoje opłaty za zwiedzanie - ok. 15 dolców za łeb. Nieźle - dwa ośrodki władzy w jednym kraju.
Reszta dnia dosyć leniwa. Ciężka podróż usprawiedliwia taki stan rzeczy. Snujemy się po restauracjach i budujemy formę na wyprawę. W mieście pełno ciężkiej armii. Dowiadujemy się, że przed godziną wyjechał stąd król, który ma tu rezydencje weekendową. Musi biedak chować się pod ciężką ochroną. Nikt go tu nie lubi. Odkąd wymordował całą swoją rodzinę w celu objęcia pełni władzy ma chłopak problemy ze społeczeństwem. Ale to nie nasze zmartwienie. Nas wojsko specjalnie nie stresuje. Tworzy ciekawe tło do okolicznego środowiska. Na zakończenie dnia znajdujemy ciekawy klub z tańczącymi dziewczętami. Przyjmujemy kilka drinków i idziemy spać.
Wtorek 21 marca 2006
Wstajemy 6.30 rano. Szybkie śniadanie. Pod restaurant podjeżdża nasz guide. Będziemy jechać kilkanaście km za miasto skąd rusza nasz szlak. Najapul - tu zaczyna się nasza himalajska przygoda. Początkowo podejście dosyć łagodne. Idziemy przez urocze nepalskie wioski i obserwujemy toczące się w nich życie. Potem zaczynają się stromizny. Tak jest już przez następne kilka godzin. W końcu docieramy do pierwszego postoju i noclegu - Ulleri. Jesteśmy na poziomie 1.900 mnpm. Kwaterujemy się w surowym hoteliku. Drewniany pokój z dwiema pryczami i doklejona niby łazienka. Cała z blachy z jednym kranem i kiblem. Cool klimat. W tych okolicznościach przyrody to naprawdę pasuje. No i nie ma komarów. Zmęczeni podejściem idziemy spać. Wstajemy na kolację. Do hoteliku dobili kolejni himalaiści. Dwie japonki, jeden włoch, ruski i brytyjczyk. Siedzimy przy stole na dworze i rozprawiamy. Z chmur co chwila wyłania się na kilka sekund szczyt Annapurny. Jest boski. To naprawdę potęga. Po zmroku robi się naprawdę chłodno. Nasz guide proponuje nam lokalne wino Raksi. Jest to główny trunek tutejszej ludności. Smakuje jak sake. Podawane w czajniku i podgrzane. Ma jakieś 25%. Nawet smakuje. Do czajnika dosiada się ruski. Na ten naród zawsze można liczyć. Zawartość szybko znika z czajnika. Robi się cieplej. W sali głównej hotelu kilka lokalesów wytrwale gra w bliżej nie znaną nam grę. Idziemy sprawdzić. To Caramboard. Kwadratowy stół z czterema dziurami w każdym z kątów. Nepalska odmiana snookera. Na środku dwukolorowe żetony. Strzela się palcami. Blat posypany mąką w celu osłabienia tarcia. Kolejne pół godziny spędzamy na rozpoznaniu zasad. Potem przejmujemy stół. Team polsko-rusko-włoski przystępuje do gry. Wciągnęło nas na dobre. Trwało to dobre trzy godziny. Potem spać. Jutro kolejny odcinek drogi do Ghorepani.
B&P
Annapurna Trek
Sroda 22 marca 2006
Rano pobudka. Wstajemy zobaczyć szczyt Annapurny, który w całej okazałości wyłonił się z chmur. O tej porze roku, wysokie góry można tylko podziwiać wcześnie rano. Póżniej zasłaniają się chmurami. Jemy śniadanie na tarasie i wyruszamy dalej. Do bazy Gorepani położonej na wys. 2900 mnpm. Tam podobno na pewno spotkamy maoistow. Jest to ich teren i są tam bardzo aktywni. Zobaczymy. Droga umiarkowanie męcząca. Dużo płaskich odcinków. Na miejsce docieramy stosunkowo szybko, ok 2.00. Urocza wiocha z surowymi chatami i klimatycznymi ludźmi. Widzimy czerwone sztandary z maoistowskimi przesłaniami. Mamy dużo czasu, wiec planujemy wyskoczyć jeszcze na pobliskie wzgórze 3.200 metrów, z którego może uda nam się zobaczyć masyw Annapurny o zachodzie słońca. Pogoda jednak zmienia nasze plany. Zaczyna intensywnie padać a potem sypać grad. Spędzamy wiec czas w chacie w głównej komnacie z właścicielami i innymi turystami. Na środku stoi piec a'la koza do którego wszyscy przylgnęli tworząc krąg. Zamawiamy raksi i snujemy opowieści. Jest naprawdę sympatycznie. Po Raksi lokalni proponują nam Mustang Coffee. Tutejsza odmiana Irish Coffe tylko mocniej trzepie. To wystarczy, żeby przygotować się do snu. A trzeba się wyspać bo jutro pobudka o 5.00 rano.
Czwartek 23 marca 2006
Wstajemy jeszcze zanim zadzwoniły budziki. Jest jeszcze ciemno i zimno.Ubieramy się w najcieplejszy stuff jaki mamy i wyruszamy na wzgórze Poon Hill. Tam zobaczymy wschód słońca na tle masywu Annapurny. Strome podejście i brak śniadania sprawiają, ze jest naprawdę ciężko. Do tego przerzedzone powietrze powodują, że serce wali jak młot. Po godzinie wymęczeni jesteśmy na górze. Słońce jeszcze nie wyszło ale widoki już zapierają dech w piersiach. Piękne szczyty gór w półmroku na wielkiej przestrzeni pokazują małość człowieka i potęgę natury. Dookoła masa japońcow ze sprzętem wartym miliony. Ustawieni ze statywami mieszają obiektywami, filtrami i cuda wyczyniają z aparatami. My też nie zostajemy w tyle i robimy masę zdjęć. Wychodzi słońce i wszystko widać jak na dłoni. Najwyższe góry masywu - Dhaulagiri 8.167 mnmp, Annapurna 8.091 i inne poniżej 8.000 ale równie imponujące. Spędzamy tam godzinę chłonąc piękno natury i z naładowanymi akumulatorami schodzimy do wioski 400 metrów niżej. Po drodze spotykamy maoistow. W końcu! Tyle na nich czekaliśmy. Ale jesteśmy zawiedzeni. Co z nich za maoisci. Nawet czapeczki z gwiazdka nie mieli. Zwykle nepalskie chłopaki, które mówią, ze są członkami maoistowskiej partii i pobierają opłaty za podziwianie ich terytorium. Maja nawet bloczki potwierdzające wpłatę. Niezły czad. Chcą 1200 rupii za twarz. Nie możemy tego przyjąć. Gdyby byli bardziej folklorystyczni to wtedy i owszem. Zdjęcie z maoistą w mundurze, obwieszonym bronią i granatami uzasadniałoby tę kwotę. Tak oferujemy mu tylko 1.000 i tez jest dobrze. Dostajemy kwita i idziemy dalej. We wsi jemy śniadanie i ruszamy dalej. Następna stacja to Gandruk. Początek uroczy. Idziemy wzdłuż masywu w pięknym słońcu z bajecznymi widokami. Wspinamy się na przełęcz 3.300. Potem zejście. To jest nawet bardziej męczące niż podchodzenie. Wczorajszy deszcz i grad, zmiękczyły podłoże, sprawiając wiele kłopotów przy stromych zejściach. Śliskie skały i błoto utrudniają schodzenie. Idziemy tak 7 godzin. To były naprawdę trudne godziny. Docieramy do wsi wykończeni. Logujemy sie w hotelu i odpoczywamy.
Rano pobudka. Wstajemy zobaczyć szczyt Annapurny, który w całej okazałości wyłonił się z chmur. O tej porze roku, wysokie góry można tylko podziwiać wcześnie rano. Póżniej zasłaniają się chmurami. Jemy śniadanie na tarasie i wyruszamy dalej. Do bazy Gorepani położonej na wys. 2900 mnpm. Tam podobno na pewno spotkamy maoistow. Jest to ich teren i są tam bardzo aktywni. Zobaczymy. Droga umiarkowanie męcząca. Dużo płaskich odcinków. Na miejsce docieramy stosunkowo szybko, ok 2.00. Urocza wiocha z surowymi chatami i klimatycznymi ludźmi. Widzimy czerwone sztandary z maoistowskimi przesłaniami. Mamy dużo czasu, wiec planujemy wyskoczyć jeszcze na pobliskie wzgórze 3.200 metrów, z którego może uda nam się zobaczyć masyw Annapurny o zachodzie słońca. Pogoda jednak zmienia nasze plany. Zaczyna intensywnie padać a potem sypać grad. Spędzamy wiec czas w chacie w głównej komnacie z właścicielami i innymi turystami. Na środku stoi piec a'la koza do którego wszyscy przylgnęli tworząc krąg. Zamawiamy raksi i snujemy opowieści. Jest naprawdę sympatycznie. Po Raksi lokalni proponują nam Mustang Coffee. Tutejsza odmiana Irish Coffe tylko mocniej trzepie. To wystarczy, żeby przygotować się do snu. A trzeba się wyspać bo jutro pobudka o 5.00 rano.
Czwartek 23 marca 2006
Wstajemy jeszcze zanim zadzwoniły budziki. Jest jeszcze ciemno i zimno.Ubieramy się w najcieplejszy stuff jaki mamy i wyruszamy na wzgórze Poon Hill. Tam zobaczymy wschód słońca na tle masywu Annapurny. Strome podejście i brak śniadania sprawiają, ze jest naprawdę ciężko. Do tego przerzedzone powietrze powodują, że serce wali jak młot. Po godzinie wymęczeni jesteśmy na górze. Słońce jeszcze nie wyszło ale widoki już zapierają dech w piersiach. Piękne szczyty gór w półmroku na wielkiej przestrzeni pokazują małość człowieka i potęgę natury. Dookoła masa japońcow ze sprzętem wartym miliony. Ustawieni ze statywami mieszają obiektywami, filtrami i cuda wyczyniają z aparatami. My też nie zostajemy w tyle i robimy masę zdjęć. Wychodzi słońce i wszystko widać jak na dłoni. Najwyższe góry masywu - Dhaulagiri 8.167 mnmp, Annapurna 8.091 i inne poniżej 8.000 ale równie imponujące. Spędzamy tam godzinę chłonąc piękno natury i z naładowanymi akumulatorami schodzimy do wioski 400 metrów niżej. Po drodze spotykamy maoistow. W końcu! Tyle na nich czekaliśmy. Ale jesteśmy zawiedzeni. Co z nich za maoisci. Nawet czapeczki z gwiazdka nie mieli. Zwykle nepalskie chłopaki, które mówią, ze są członkami maoistowskiej partii i pobierają opłaty za podziwianie ich terytorium. Maja nawet bloczki potwierdzające wpłatę. Niezły czad. Chcą 1200 rupii za twarz. Nie możemy tego przyjąć. Gdyby byli bardziej folklorystyczni to wtedy i owszem. Zdjęcie z maoistą w mundurze, obwieszonym bronią i granatami uzasadniałoby tę kwotę. Tak oferujemy mu tylko 1.000 i tez jest dobrze. Dostajemy kwita i idziemy dalej. We wsi jemy śniadanie i ruszamy dalej. Następna stacja to Gandruk. Początek uroczy. Idziemy wzdłuż masywu w pięknym słońcu z bajecznymi widokami. Wspinamy się na przełęcz 3.300. Potem zejście. To jest nawet bardziej męczące niż podchodzenie. Wczorajszy deszcz i grad, zmiękczyły podłoże, sprawiając wiele kłopotów przy stromych zejściach. Śliskie skały i błoto utrudniają schodzenie. Idziemy tak 7 godzin. To były naprawdę trudne godziny. Docieramy do wsi wykończeni. Logujemy sie w hotelu i odpoczywamy.
Annapurna Trek cd.
Piątek 24 marca 2006
Ostatni etap zejścia. Wyruszamy o 9 rano. Po drodze idziemy wsiami. Fantastyczne zjawiska z życia górali nepalskich. Mijamy szkoły, zagrody i inne obiekty wiejskie. Robimy masę zdjęć ludzi w różnych sytuacjach. Po 4 godzinach docieramy do drogi. Stąd taxi do Pokhary. Docieramy na lunch. Potem wypad na koraliki. Buszujemy po wszystkich lokalnych straganach i negocjujemy najlepsze stawki. Kupiliśmy tego badziewia po parę kilo i idziemy organizować kolejne dni. Kupujemy bilety lotnicze Kathmandu-Delhi na za tydzień oraz na busa na jutro do Kathmandu. Reszta dnia przeznaczona na rozpustę. Zabawom i uciechom nie było końca. Kończymy po północy w ostatniej czynnej dyskotece. Jutro Kathmandu - stolica kraju.B&P
Ostatni etap zejścia. Wyruszamy o 9 rano. Po drodze idziemy wsiami. Fantastyczne zjawiska z życia górali nepalskich. Mijamy szkoły, zagrody i inne obiekty wiejskie. Robimy masę zdjęć ludzi w różnych sytuacjach. Po 4 godzinach docieramy do drogi. Stąd taxi do Pokhary. Docieramy na lunch. Potem wypad na koraliki. Buszujemy po wszystkich lokalnych straganach i negocjujemy najlepsze stawki. Kupiliśmy tego badziewia po parę kilo i idziemy organizować kolejne dni. Kupujemy bilety lotnicze Kathmandu-Delhi na za tydzień oraz na busa na jutro do Kathmandu. Reszta dnia przeznaczona na rozpustę. Zabawom i uciechom nie było końca. Kończymy po północy w ostatniej czynnej dyskotece. Jutro Kathmandu - stolica kraju.B&P
Annapurna zejście
TUTAJ REPORTAŻ SIĘ KOŃCZY......... Mój stan zdrowia się pogorszył i nie pozwalał na dalsze pisanie. Jak się okazało po powrocie do Polski nie było to niestety zatrucie pokarmowe ale coś dużo poważniejszego. Sepsa, zapalenie opon mózgowych i takie tam położyły mnie do szpitala na dobrych kilka miesięcy, gdzie walczyłem o życie z pozytywnym na szczęście skutkiem. Była więc to podróż życia w dosłownym tego słowa znaczeniu, która sporo w nim namieszała i miesza dalej......... :)
Potem było już tylko Kathmandu, którego piękno możecie zobaczyć na zdjęciach poniżej.
Potem było już tylko Kathmandu, którego piękno możecie zobaczyć na zdjęciach poniżej.